Światło w piwnicy nigdy się nie zapaliło: Historia o samotności, nadziei i niespodziewanej pomocy
— Mamo, zostaw mnie w spokoju! — krzyknąłem przez telefon, zanim z hukiem odłożyłem słuchawkę. To był kolejny z tych dni, kiedy czułem, że wszystko mnie przytłacza. Praca w urzędzie miasta, wieczne pretensje matki, puste mieszkanie po rozwodzie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że za kilka godzin będę błagał o jakikolwiek kontakt z drugim człowiekiem.
Mój dom na obrzeżach Poznania był moją twierdzą i więzieniem jednocześnie. Po rozwodzie z Magdą zostałem sam z kotem i wspomnieniami. Piwnica była moim azylem — tam trzymałem stare pamiątki, narzędzia, rower, czasem schodziłem napić się piwa i posłuchać radia. Tego dnia chciałem tylko naprawić cieknący kran. Zszedłem po schodach, zamknąłem za sobą drzwi i… światło nie zapaliło się. Przekląłem pod nosem — pewnie znowu korki. Sięgnąłem do kieszeni po telefon, ale zostawiłem go na kuchennym stole. Drzwi zatrzasnęły się za mną z głuchym trzaskiem.
Najpierw próbowałem zachować spokój. Przecież to tylko piwnica, zaraz wyjdę. Ale klamka nie ustąpiła. Zamek się zaciął. Zacząłem walić pięściami w drzwi, wołać przez kratkę wentylacyjną. Cisza. Tylko echo mojego głosu i szum lodówki gdzieś nad głową.
Godziny mijały powoli. W ciemności czułem, jak narasta we mnie panika. Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatnio ktoś mnie odwiedzał. Magda? Nie, ona już dawno przestała dzwonić. Mama? Pewnie obrażona po naszej kłótni. Sąsiedzi? Z nikim nie rozmawiałem dłużej niż kilka minut od miesięcy.
Drugiego dnia byłem już wyczerpany. Piłem wodę z kranu i jadłem stare herbatniki znalezione na półce. Kot miauczał gdzieś nad głową — pewnie szukał mnie po całym domu. Wtedy po raz pierwszy poczułem prawdziwy strach: co jeśli nikt mnie nie znajdzie? Co jeśli umrę tutaj, a moje ciało odkryją dopiero wtedy, gdy zacznie śmierdzieć?
W ciemności zaczęły wracać do mnie wspomnienia. Kłótnie z Magdą o drobiazgi, wieczne pretensje matki o to, że nie mam dzieci, że nie dzwonię wystarczająco często. Przypomniałem sobie też Arletę — sąsiadkę z naprzeciwka. Zawsze uśmiechnięta, choć sama wychowywała dwójkę dzieci po śmierci męża. Czasem widywałem ją na klatce schodowej, wymienialiśmy uprzejmości, ale nigdy nie zaprosiłem jej nawet na kawę.
Trzeciego dnia zacząłem tracić nadzieję. Głos mi się łamał, gdy próbowałem jeszcze raz wołać przez kratkę wentylacyjną. Wtedy usłyszałem coś dziwnego — czyjeś kroki na podjeździe i cichy głos:
— Panie Krzysztofie? Wszystko w porządku?
To była Arleta. Poczułem ulgę tak wielką, że łzy same napłynęły mi do oczu.
— Tu jestem! W piwnicy! Pomocy!
Po kilku minutach szarpania się z zamkiem i telefonie do ślusarza drzwi wreszcie ustąpiły. Wyszedłem na światło dzienne blady i wyczerpany jak nigdy dotąd.
— Boże, co się stało? — zapytała Arleta, patrząc na mnie z troską.
— Zatrzasnąłem się… Myślałem, że nikt mnie nie znajdzie — wyszeptałem.
Zabrała mnie do siebie na herbatę. Jej dzieci biegały po kuchni, a ona podała mi kubek gorącego napoju i ciepły koc.
— Widziałam, że od kilku dni nie wychodzi pan z domu — powiedziała cicho. — Pomyślałam, że coś jest nie tak.
Patrzyłem na nią z wdzięcznością i wstydem jednocześnie. Przez lata zamykałem się przed ludźmi, udawałem twardziela, a wystarczyła jedna chwila słabości, bym zrozumiał, jak bardzo potrzebuję drugiego człowieka.
Wieczorem zadzwoniła mama. Tym razem odebrałem.
— Krzysiu… martwiłam się o ciebie — powiedziała łamiącym się głosem.
— Wiem, mamo. Przepraszam… Ja też się martwiłem.
Po tej historii wiele się zmieniło. Zacząłem częściej rozmawiać z sąsiadami, zaprosiłem Arletę i jej dzieci na wspólny obiad. Odnowiłem kontakt z matką i nawet Magda odezwała się po miesiącu z pytaniem, czy wszystko u mnie w porządku.
Czasem myślę o tych dniach w piwnicy i o tym, jak blisko byłem rezygnacji. Czy naprawdę musiałem przeżyć taki koszmar, żeby zrozumieć wartość ludzkiej obecności? Dlaczego tak łatwo zamykamy się przed innymi i udajemy, że niczego nam nie brakuje? Może każdy z nas potrzebuje czasem ciemności, by docenić światło.