Śniadanie dla bezdomnego — Niespodziewani goście na moim weselu

— Znowu tam idziesz? — głos mojej matki przeszył ciszę kuchni, gdy pakowałam jeszcze ciepłą kanapkę do papierowej torby. — Martwię się o ciebie, Marto. Nie wiesz, kim on jest.

Zignorowałam jej słowa, choć bolały bardziej niż zwykle. Odkąd pamiętam, mama zawsze była ostrożna, czasem aż do przesady. Ale ja widziałam w tym mężczyźnie coś więcej niż tylko brudne ubrania i zmęczone oczy. Codziennie rano, przez ostatnie trzy lata, przynosiłam mu śniadanie i kubek kawy. Siedział na schodach starego kościoła św. Anny, zawsze w tym samym miejscu, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Nigdy o nic nie prosił. Kiwał tylko głową, dziękował cicho i patrzył gdzieś w dal.

— Dzień dobry, panie Janie — powiedziałam jak zwykle, kładąc torbę obok niego. — Dziś z serem i szynką. I kawa z mlekiem, tak jak pan lubi.

Podniósł wzrok i uśmiechnął się nieśmiało. — Dziękuję, pani Marto. Nie wiem, czym sobie zasłużyłem.

— Każdy zasługuje na ciepłe śniadanie — odpowiedziałam i odwróciłam się na pięcie, bo spóźniałam się już do pracy.

Nie wiedziałam wtedy, że ten prosty gest zmieni moje życie.

Mój narzeczony, Tomek, był wobec tego wszystkiego obojętny. — Jeśli ci to pomaga czuć się lepiej, rób to dalej — mówił z lekkim uśmiechem. Ale w jego oczach widziałam cień niezrozumienia. Może nawet zazdrości? Ostatnio coraz częściej się kłóciliśmy. O drobiazgi: o to, że za dużo czasu spędzam z mamą, że nie chcę przeprowadzić się do jego rodzinnego miasta, że nie potrafię odpuścić pracy nawet na tydzień przed ślubem.

Wszystko miało się zmienić w sobotę. To miał być nasz dzień — ślub w małym kościele i przyjęcie w ogrodzie u moich rodziców. Marzyłam o tym od lat: biała suknia, zapach bzu i śmiech bliskich osób.

Ale już od rana czułam niepokój. Mama krzątała się po kuchni nerwowo, tata milczał przy stole z gazetą. Tomek nie odbierał telefonu.

— Może się rozmyślił? — rzuciła moja siostra Ania pół żartem, pół serio.

— Przestań! — syknęłam przez zaciśnięte zęby.

Kościół był pełen ludzi. Wszyscy znajomi, rodzina Tomka z Krakowa, moi kuzyni z Gdańska. Kiedy organista zaczął grać marsz weselny, poczułam łzy pod powiekami. Ze wzruszenia? Ze strachu?

Po ceremonii wyszliśmy przed kościół. Goście składali życzenia, sypali ryżem. I wtedy ich zobaczyłam: dwunastu mężczyzn stojących w cieniu lipy naprzeciwko schodów. Wyglądali dziwnie — niektórzy mieli stare płaszcze, inni garnitury pamiętające lepsze czasy. Jeden z nich trzymał bukiet polnych kwiatów.

— Kto to jest? — zapytała szeptem mama.

Nie wiedziałam.

Podeszli powoli, jeden za drugim. Na czele szedł pan Jan. Uśmiechnął się do mnie szeroko.

— Przepraszamy za najście — powiedział cicho. — Ale chcieliśmy podziękować pani Marcie za wszystko.

Goście patrzyli z niedowierzaniem. Tomek zmarszczył brwi.

— To moi przyjaciele — wyjaśnił pan Jan. — Przez te lata dzieliłem się z nimi tym, co pani mi przynosiła. Dzięki pani nikt z nas nie był głodny.

Jeden z mężczyzn wyjął harmonijkę i zaczął grać cicho melodię „Sto lat”. Drugi wręczył mi kwiaty.

— Nie mamy nic więcej poza wdzięcznością — powiedział trzeci, starszy pan o siwych włosach.

Łzy napłynęły mi do oczu. Mama stała osłupiała, tata spuścił wzrok.

Goście zaczęli szeptać między sobą. Słyszałam urywki rozmów:
— To ci niespodzianka…
— Przecież ona zawsze była dziwna…
— Co teraz zrobią?

Tomek podszedł do mnie i ścisnął moją dłoń mocno.
— Chodźmy już — szepnął przez zaciśnięte zęby.

Ale ja nie mogłam ruszyć się z miejsca.

— Chciałabym… chciałabym zaprosić was wszystkich na nasze wesele — powiedziałam nagle, sama nie wierząc w swoje słowa.

Cisza była ogłuszająca.

Mama złapała mnie za ramię.
— Oszalałaś? Przecież oni…

— Mamo! — przerwałam jej ostro. — To dzięki nim wiem, co znaczy prawdziwa wdzięczność.

Tomek patrzył na mnie z niedowierzaniem.
— Marta, proszę cię…

Ale już było za późno. Pan Jan i jego przyjaciele weszli do ogrodu razem z resztą gości. Siedzieli trochę na uboczu, ale śmiali się głośno i tańczyli najlepiej ze wszystkich. Jeden z nich opowiadał dzieciom historie o dawnym Krakowie, inny pomagał mojej babci przenieść talerze do kuchni.

Wieczorem usiadłam na ławce pod jabłonią obok pana Jana.
— Dziękuję wam za wszystko — powiedziałam cicho.

Uśmiechnął się smutno.
— To my dziękujemy pani za człowieczeństwo. Mało kto dziś pamięta o takich rzeczach.

Tomek długo nie rozmawiał ze mną tego wieczoru. Widziałam w jego oczach rozczarowanie i gniew. Mama płakała w kuchni; tata próbował ją pocieszyć.

Wiedziałam jednak jedno: nie żałuję ani jednej kanapki, ani jednej kawy podanej temu człowiekowi na schodach kościoła.

Może czasem najprostsze gesty mają największą moc? Czy warto być dobrym nawet wtedy, gdy inni tego nie rozumieją? Czasem dobro wraca do nas w najmniej oczekiwanym momencie — i zmienia wszystko.