Sąsiadka, która zawsze pukała po słodycze – historia Emilii z warszawskiego blokowiska
— Emilia, otwórz, wiem, że jesteś w domu! — głos pani Zofii rozbrzmiał za drzwiami z taką siłą, że aż podskoczyłam na kanapie. Był wtorek, godzina dziewiętnasta. Właśnie zaczynałam jeść kolację po ciężkim dniu w pracy. Znowu ona. Znowu jej stukot w drzwi, który znałam już na pamięć. Przez chwilę miałam ochotę udawać, że mnie nie ma, ale sumienie nie pozwoliło mi na to. Otworzyłam.
Pani Zofia stała w progu, ubrana w swój wyciągnięty sweter i z miną niewiniątka. — Masz może coś słodkiego? Tak bardzo mam ochotę na czekoladkę… — powiedziała przeciągle, patrząc mi prosto w oczy. W jej spojrzeniu było coś błagalnego, ale i roszczeniowego. Uśmiechnęłam się blado i podałam jej ostatni kawałek mlecznej czekolady, który zostawiłam sobie na wieczór.
— Dziękuję, kochana! — rzuciła radośnie i już jej nie było. Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie ciężko oddychając. To był trzeci raz w tym tygodniu. Trzeci raz oddałam jej coś ze swoich zapasów, bo nie potrafiłam odmówić.
Kiedy przeprowadzałam się do tego bloku na Pradze, miałam nadzieję na spokój. Po rozwodzie z Pawłem i wyprowadzce od rodziców chciałam zacząć wszystko od nowa. Nowe miejsce, nowe życie. Ale nikt nie ostrzegł mnie przed sąsiadami.
Pani Zofia mieszkała naprzeciwko. Starsza pani, wdowa od kilku lat, bez dzieci. Na początku wydawała się miła — przyniosła mi nawet domowy sernik na powitanie. Rozmawiałyśmy o pogodzie, o cenach w Biedronce i o tym, jak ciężko jest teraz żyć samotnie. Współczułam jej. Może dlatego tak łatwo pozwoliłam jej wejść do mojego życia.
Ale z czasem jej wizyty stały się coraz częstsze i coraz bardziej nachalne. Najpierw prosiła o cukier do herbaty, potem o kawałek ciasta, aż w końcu zaczęła regularnie pukać po słodycze. Zawsze miała jakąś wymówkę: „Dziś taki smutny dzień”, „Boli mnie głowa”, „Przypomniało mi się dzieciństwo”.
Mój budżet był napięty do granic możliwości. Pracowałam jako nauczycielka w podstawówce i ledwo wiązałam koniec z końcem. Każda tabliczka czekolady była dla mnie małym luksusem. Ale jak miałam odmówić starszej pani? Przecież to tylko słodycze…
Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie mama.
— Emilia, jak się czujesz? — zapytała troskliwie.
— Dobrze… To znaczy… — zawahałam się.
— Coś się stało?
— Mamo, mam problem z sąsiadką. Ciągle przychodzi po słodycze. Już nie wiem, co robić…
Mama westchnęła.
— Musisz postawić granice, córeczko. Inaczej nigdy się to nie skończy.
Łatwo powiedzieć…
Następnego dnia wróciłam do domu zmęczona i głodna. W torbie miałam tylko jedną drożdżówkę z makiem — prezent od uczennicy. Ledwo zdążyłam zamknąć drzwi, już usłyszałam znajome pukanie.
— Emilia! Kochana! Masz coś słodkiego?
Zacisnęłam pięści.
— Przepraszam, pani Zofio, dziś naprawdę nic nie mam — powiedziałam przez drzwi.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Ale… zawsze miałaś…
— Przykro mi — powtórzyłam stanowczo.
Usłyszałam ciężkie kroki oddalające się w stronę windy.
Przez resztę wieczoru czułam się winna. Czy byłam złą osobą? Czy powinnam była podzielić się tą drożdżówką?
Następnego dnia spotkałyśmy się na klatce schodowej. Pani Zofia nawet na mnie nie spojrzała. Przez kilka dni nie pukała. Poczułam ulgę… ale też dziwną pustkę.
W weekend przyszła do mnie koleżanka z pracy, Marta.
— Wyglądasz na przybitą — zauważyła.
Opowiedziałam jej całą historię.
— Emilia, musisz myśleć też o sobie! Pomagać można, ale nie kosztem własnego zdrowia czy pieniędzy!
Miała rację… Ale czy naprawdę mogłam tak po prostu odciąć się od drugiego człowieka?
W poniedziałek rano zobaczyłam karetkę pod blokiem. Serce mi zamarło. Pani Zofia leżała na noszach, otoczona przez ratowników medycznych. Podobno zasłabła z głodu i samotności.
Poczułam ukłucie winy tak silne, że aż zabrakło mi tchu.
Po południu poszłam do szpitala z paczką ciastek i kwiatami.
— Przepraszam… — wyszeptałam, gdy zobaczyłam ją bladą na szpitalnym łóżku.
Pani Zofia spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
— Nie chciałam być ciężarem… Po prostu… nikt do mnie nie przychodzi…
Usiadłam obok niej i ścisnęłam jej dłoń.
— Może mogłybyśmy czasem po prostu porozmawiać? Bez słodyczy?
Uśmiechnęła się słabo.
Od tamtej pory nasze relacje się zmieniły. Czasem przynosiłam jej ciasto, czasem ona częstowała mnie herbatą. Ale już nigdy nie czułam tego przymusu ani presji.
Często zastanawiam się: gdzie kończy się pomoc drugiemu człowiekowi, a zaczyna wykorzystywanie? Czy można być dobrym dla innych, nie zapominając o sobie? Może właśnie o to chodzi w życiu – by znaleźć równowagę między dawaniem a stawianiem granic?