Odnalezieni pod dębem: historia dwóch chłopców, którzy stali się naszymi synami

— Mamy teraz dwójkę nowych dzieci. Znalazłem ich w lesie pod starym dębem.

Głos Stanisława brzmiał dziwnie głucho, jakby przedzierał się przez warstwy wody. Stałam przy kuchence, mieszając zupę, gdy usłyszałam te słowa. Zamarłam. Para buchająca z garnka zasnuła okno, przez które ledwo dostrzegałam sylwetkę męża. W rękach trzymał dwa zawiniątka — wyglądały jak worki z ziemniakami, ale wiedziałam, że to niemożliwe. Otworzyłam szeroko oczy, serce zaczęło mi walić.

— Co ty mówisz, Staszek? — wyszeptałam, nie odwracając się jeszcze od kuchenki. — Jakie dzieci?

Nie odpowiedział od razu. Usłyszałam tylko skrzypienie drzwi i jego ciężkie kroki w przedpokoju. Gdy wszedł do kuchni, zobaczyłam dwóch chłopców — brudnych, wychudzonych, z przerażeniem w oczach. Starszy miał może osiem lat, młodszy wyglądał na pięć. Ich ubrania były podarte i przemoczone.

— Znalazłem ich pod dębem, tam gdzie kiedyś chodziliśmy na grzyby — powiedział cicho Stanisław. — Siedzieli skuleni, trzymali się za ręce. Nie powiedzieli ani słowa.

Chłopcy patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczami. W ich spojrzeniu było coś, co ścisnęło mi gardło — mieszanina strachu i nadziei. Przez chwilę nie wiedziałam, co robić. Zupa kipiała, para zalewała kuchnię, a ja czułam się jak we śnie.

— Chodźcie tutaj — powiedziałam w końcu łagodnie. — Umyjemy was i damy coś do jedzenia.

Starszy chłopiec skinął głową i pociągnął młodszego za sobą. Stanisław patrzył na mnie z niepokojem — wiedziałam, że boi się mojej reakcji. Ale przecież nie mogliśmy ich zostawić.

Wieczorem siedzieliśmy wszyscy przy stole. Chłopcy jedli łapczywie, jakby nie widzieli jedzenia od tygodni. Próbowałam ich zagadnąć:

— Jak się nazywacie?

Starszy spojrzał na mnie nieufnie.

— Michał… a to mój brat Kuba.

— Skąd jesteście?

Milczenie. Tylko młodszy szepnął:

— Z lasu…

Nie naciskałam więcej tego wieczoru. Położyliśmy ich spać w pokoju gościnnym. Leżałam potem obok Stanisława długo w nocy, wsłuchując się w ciszę domu.

— Co teraz będzie? — spytałam cicho.

Stanisław westchnął ciężko.

— Nie wiem, Aniu. Ale nie mogliśmy ich zostawić tam na pastwę losu.

Następne dni były pełne napięcia i niepewności. Chłopcy bali się każdego dźwięku, chowali się pod stołem na odgłos samochodu przejeżdżającego za oknem. Michał nie spuszczał oka z Kuby nawet na chwilę. Próbowałam zdobyć ich zaufanie — piekłam ciasta, opowiadałam bajki na dobranoc, ale oni ciągle byli zamknięci w sobie.

Sąsiedzi zaczęli coś podejrzewać. Pani Zofia z naprzeciwka przyszła pożyczyć cukier i zerkała ciekawie przez ramię do środka domu.

— Kogoś macie? Słyszałam dziecięce głosy… — zagadnęła niby mimochodem.

— Odwiedziły nas siostrzenice z miasta — skłamałam szybko.

Ale wiedziałam, że plotki już ruszyły. W małej wsi nic się nie ukryje na długo.

Któregoś dnia Michał przyszedł do mnie do kuchni sam. Stał przez chwilę w milczeniu, po czym wyszeptał:

— Proszę pani… czy możemy tu zostać?

Poczułam łzy pod powiekami.

— Możecie zostać tak długo, jak będziecie chcieli — odpowiedziałam drżącym głosem.

Z czasem chłopcy zaczęli się otwierać. Michał pomagał Stanisławowi w ogrodzie, Kuba bawił się z naszym psem Łatkiem. Ale pewnej nocy obudziły mnie krzyki — Michał miał koszmar senny, wołał mamę i tatę. Przytuliłam go mocno i poczułam, jak drży cały ze strachu.

Dopiero po kilku tygodniach poznaliśmy prawdę. Ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym gdzieś pod Lublinem. Chłopcy uciekli z domu dziecka, bo bali się rozdzielenia. Przez kilka dni błąkali się po lasach, aż trafili pod nasz dąb.

Wiedzieliśmy już wtedy, że nie możemy ich oddać z powrotem do systemu. Zaczęliśmy starania o adopcję — to była długa i bolesna droga przez urzędy, wizyty kuratorów i niekończące się pytania o nasze dochody, warunki mieszkaniowe i motywacje.

Najtrudniejsze były rozmowy z rodziną. Moja matka była przeciwna:

— Po co wam to? Macie już swoje lata! Nie wiecie nawet, co to za dzieci!

Ale ja wiedziałam jedno: nie mogłam pozwolić im znów cierpieć.

W końcu nadszedł dzień rozprawy sądowej. Siedzieliśmy wszyscy razem na ławce — ja ściskałam dłoń Stanisława tak mocno, że aż zbielały mu knykcie. Michał tulił Kubę do siebie.

Sędzia spojrzała na nas surowo:

— Czy jesteście świadomi odpowiedzialności?

— Tak — odpowiedziałam bez wahania.

Kiedy usłyszałam decyzję o przyznaniu nam opieki nad chłopcami, płakałam ze szczęścia jak dziecko.

Dziś minął rok od tamtego dnia pod dębem. Michał i Kuba są już częścią naszej rodziny — śmieją się, uczą się dobrze w szkole, mają przyjaciół. Czasem jeszcze budzą się w nocy z krzykiem, ale coraz rzadziej.

Często wracam myślami do tamtej chwili przy kuchence — do pary zasnuwającej okno i dwóch zawiniątek w ramionach Stanisława. Czy gdybym wtedy postąpiła inaczej, potrafiłabym sobie wybaczyć? Czy każdy z nas jest gotów przyjąć do swojego życia kogoś zupełnie obcego?

Może właśnie w takich chwilach rodzi się prawdziwa rodzina.