Kiedy nazwisko staje się ciężarem: Historia Marty Nowak

– Mamo, czy tata znowu kazał ci mówić do siebie „panie prezydencie”? – zapytałam, ledwo przekraczając próg naszego mieszkania na warszawskim Żoliborzu. W powietrzu wisiała ciężka cisza, jakby ktoś rozlał w kuchni gęsty syrop. Mama stała przy oknie, zaciśnięte pięści wbijały się w parapet.

– On już nie jest prezydentem, Marto. Ale nie potrafi inaczej – odpowiedziała cicho, nie odwracając się do mnie.

W tej chwili poczułam, jak coś we mnie pęka. Od miesięcy żyliśmy w teatrze absurdu. Ojciec, Jan Nowak, przez dwie kadencje był prezydentem Polski. Wszyscy mówili o nim „człowiek z żelaza”, „ojciec narodu”, „architekt nowej Polski”. Ale dla mnie był po prostu tatą – a raczej kimś, kto coraz bardziej oddalał się ode mnie i mamy, zamknięty w świecie własnych tytułów i wspomnień o władzy.

Po przegranych wyborach ojciec nie potrafił pogodzić się z utratą stanowiska. W domu wciąż kazał mówić do siebie „panie prezydencie”, a mamę przedstawiał znajomym jako „pierwszą damę”, choć już dawno przestała nią być. Nawet na rodzinnych obiadach oczekiwał, że będziemy wstawać, gdy wchodzi do pokoju. – To kwestia szacunku – powtarzał z uporem maniaka.

Pamiętam pewien wieczór, kiedy przyszłam do niego z prośbą o podpisanie zgody na wyjazd na studia do Berlina. – Panie prezydencie, czy mogę wyjechać? – zażartowałam, próbując rozładować napięcie. Ojciec spojrzał na mnie chłodno.

– Marta, to nie są żarty. Tytuły zobowiązują. Nawet jeśli nie jestem już oficjalnie prezydentem, dla ludzi zawsze nim pozostanę.

– Ale dla mnie jesteś tatą! – wybuchłam. – Czy to tak trudno zrozumieć?

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach cień zwątpienia. Ale tylko na chwilę. Zaraz potem wrócił do swojej roli.

Mama coraz częściej zamykała się w sypialni. Słyszałam jej cichy płacz nocami. Ja sama zaczęłam unikać domu, spędzając godziny w bibliotece lub u przyjaciółki, Kasi. Kiedyś powiedziała mi: – Marta, twój ojciec chyba nie zauważył, że świat idzie dalej.

Najgorsze były rodzinne uroczystości. Wszyscy krewni udawali, że nic się nie zmieniło. Wujek Andrzej zawsze witał ojca słowami: – Panie prezydencie, zaszczyt gościć pana w naszym skromnym domu! – a ciotka Basia śmiała się nerwowo i poprawiała włosy mamy.

Czułam się jak aktorka w kiepskim przedstawieniu. Każdy gest był wyreżyserowany, każde słowo ważyło tonę. Nikt nie miał odwagi powiedzieć ojcu prawdy: że jego czas minął, że teraz powinien być po prostu Janem Nowakiem – mężem i ojcem.

Pewnego dnia odwiedził nas dawny doradca ojca, pan Zbigniew. Przyszedł z poważną miną i usiadł naprzeciwko ojca przy stole.

– Janku, musisz przestać używać tytułu prezydenta. To nie służy ani tobie, ani rodzinie. Ludzie zaczynają się śmiać za twoimi plecami.

Ojciec spiorunował go wzrokiem.

– Zbyszku, nie rozumiesz… To nie jest kwestia dumy. To odpowiedzialność wobec historii!

Wtedy nie wytrzymałam.

– A co z odpowiedzialnością wobec rodziny? – krzyknęłam. – Czy my się już nie liczymy?

Zapadła cisza. Ojciec patrzył na mnie długo, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu.

Po tej rozmowie atmosfera w domu stała się jeszcze gorsza. Mama zaczęła mówić o rozwodzie. Ja coraz częściej myślałam o wyjeździe na stałe za granicę.

Któregoś wieczoru usiadłam przy biurku i napisałam list do ojca:

„Tato,
Nie chcę już żyć w cieniu twojego tytułu. Chcę mieć własne życie i własną tożsamość. Proszę cię – bądź po prostu moim ojcem.”

Zostawiłam list na jego biurku i wyszłam z domu.

Następnego dnia zadzwonił do mnie rano.

– Marta… Przeczytałem twój list. Nie wiem jeszcze, czy potrafię się zmienić… Ale spróbuję.

W jego głosie po raz pierwszy od lat usłyszałam prawdziwego człowieka, a nie polityka.

Dziś mieszkam już sama i powoli odbudowuję relacje z mamą i ojcem. On nadal czasem podpisuje się jako „Jan Nowak, były prezydent RP”, ale coraz częściej po prostu dzwoni i pyta: „Córciu, jak ci minął dzień?”

Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę być sobą, gdy całe życie ktoś narzuca ci rolę? Czy da się kochać kogoś, kto kocha bardziej swój tytuł niż własną rodzinę? Może każdy z nas musi kiedyś wybrać – między tym, kim chce być dla świata, a tym, kim jest dla najbliższych.