Dzień, który zmienił wszystko: Niewidzialne zmagania Nikodema

– Po co ci to? – głos mojej matki przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy oknie, patrząc na szarą ulicę, gdzie pod sklepem siedział ten sam mężczyzna, którego widywałam od tygodni. – Przecież on i tak przepije każdą złotówkę, którą mu dasz.

Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą. – Mamo, nie wiesz tego. Może naprawdę potrzebuje pomocy.

– Pomocy? – prychnęła. – Pomoc to praca, a nie żebranie pod Biedronką.

Wybiegłam z kuchni, zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze. W głowie huczały mi jej słowa, ale serce biło szybciej na myśl o tym, co zamierzałam zrobić. Wzięłam kurtkę i wyszłam na zimny, listopadowy wiatr.

Nikodem siedział skulony na ławce, w brudnej kurtce, z twarzą schowaną w dłoniach. Zawsze wydawał mi się starszy niż był w rzeczywistości – może przez zmarszczki, może przez smutek w oczach.

– Dzień dobry – zaczęłam niepewnie. – Może chciałby pan coś ciepłego do jedzenia?

Podniósł wzrok. Jego oczy były szare jak niebo przed burzą. – Pani jest pierwsza, która pyta o to, a nie o to, czy nie wstyd mi żebrać.

Usiadłam obok niego, ignorując spojrzenia przechodniów. – Mam na imię Elżbieta.

– Nikodem – odpowiedział cicho. – Kiedyś miałem dom. I rodzinę.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Cisza między nami była ciężka, ale nie uciekałam od niej. Po chwili Nikodem zaczął mówić. O tym, jak stracił pracę w stoczni po restrukturyzacji, jak żona odeszła z dziećmi do innego miasta, jak próbował się podnieść, ale każdy dzień był coraz trudniejszy.

– Ludzie myślą, że jestem leniem albo pijakiem – mówił drżącym głosem. – Ale ja po prostu nie miałem już siły walczyć.

Przyniosłam mu gorącą zupę z baru mlecznego i usiedliśmy razem na ławce. Opowiadał mi o swoim synu, który miał wtedy osiem lat i którego nie widział od dekady. O matce, która zmarła zanim zdążył się z nią pogodzić. O tym, jak każda noc na ulicy jest walką o przetrwanie.

– Najgorsza jest samotność – szepnął. – Ludzie patrzą na mnie jak na śmiecia. A ja kiedyś byłem taki jak oni.

Wróciłam do domu późno. Matka czekała w kuchni z miną pełną wyrzutu.

– Znowu z nim rozmawiałaś? – zapytała ostro.

– Tak. I zamierzam mu pomóc.

– Elżbieta! Nie możesz brać na siebie całego świata! – krzyknęła. – Myślisz, że rozwiążesz jego problemy? Że uratujesz wszystkich?

Łzy napłynęły mi do oczu. – Może nie wszystkich. Ale jego mogę spróbować.

Przez kolejne dni spotykałam się z Nikodemem regularnie. Przynosiłam mu jedzenie, ubrania, rozmawiałam z nim o wszystkim i o niczym. Zaczęłam szukać dla niego schroniska, pracy dorywczej. Ale system był bezlitosny: bez meldunku nie ma pracy, bez pracy nie ma meldunku.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu i usłyszałam kłótnię rodziców za zamkniętymi drzwiami.

– Ona traci czas na jakiegoś menela! – syczał ojciec.

– Przynajmniej ma serce! – odpowiedziała matka drżącym głosem.

Weszłam do pokoju i spojrzałam im prosto w oczy. – Nikodem jest człowiekiem. Takim samym jak wy.

Ojciec spojrzał na mnie z pogardą. – Jak chcesz się bawić w Matkę Teresę, to rób to poza tym domem.

Tamtej nocy długo płakałam pod kołdrą. Czułam się rozdarta między rodziną a potrzebą pomocy komuś, kto został odrzucony przez wszystkich.

Kilka dni później Nikodem zniknął spod sklepu. Szukałam go po całym osiedlu, pytałam innych bezdomnych, ale nikt go nie widział. Strach ścisnął mnie za gardło: co jeśli stało się coś złego?

W końcu znalazłam go w parku, skulonego pod drzewem. Był blady i drżał z zimna.

– Nikodem! Co się stało?

Spojrzał na mnie oczami pełnymi łez. – Nie chcę być ciężarem…

Objęłam go mocno i obiecałam sobie, że nie pozwolę mu zniknąć bez śladu.

Zadzwoniłam do kilku fundacji i po wielu próbach udało się znaleźć dla niego miejsce w noclegowni prowadzonej przez siostry zakonne. Pomogłam mu załatwić dokumenty i umówić się na rozmowę o pracę przy sprzątaniu miasta.

Przez te tygodnie nauczyłam się więcej o życiu niż przez całe studia. Zobaczyłam, jak łatwo można spaść na dno i jak trudno się z niego podnieść bez wsparcia drugiego człowieka.

Moja rodzina długo nie rozumiała mojej decyzji. Ojciec przestał ze mną rozmawiać na kilka miesięcy. Matka patrzyła na mnie z mieszaniną dumy i lęku.

Nikodem dostał pracę i powoli zaczął odzyskiwać godność. Czasem spotykaliśmy się na kawie w barze mlecznym i rozmawialiśmy o życiu.

– Gdyby nie pani… – mówił często ze łzami w oczach.

– To nie ja – odpowiadałam zawsze. – To pan sam zdecydował się walczyć jeszcze raz.

Dziś wiem jedno: każdy człowiek zasługuje na drugą szansę. I każdy może kiedyś znaleźć się po tej drugiej stronie ulicy.

Czy naprawdę tak trudno jest spojrzeć komuś w oczy i zobaczyć w nim człowieka? Ilu Nikodemów mijamy codziennie, nawet nie próbując ich zrozumieć?