Wysłałam syna do domu z chorym wnukiem. Ale to ja zawiniłam – historia jednej decyzji, która zmieniła wszystko

– Mamo, czy ty w ogóle mnie słuchasz? – głos Pawła, mojego syna, drżał od złości i zmęczenia. Stał w progu kuchni, trzymając na rękach mojego wnuka, Jasia. Chłopiec miał rozpalone policzki i ciężko oddychał przez zatkany nos. Był środek stycznia, śnieg skrzypiał pod butami, a ja właśnie wyciągałam z piekarnika szarlotkę.

– Paweł, przecież to tylko przeziębienie. Daj mu ciepłej herbaty z miodem i połóż do łóżka – odpowiedziałam, starając się ukryć niepokój. W głębi duszy czułam, że coś jest nie tak, ale przecież nie mogłam pokazać słabości. Byłam matką, babcią – tą, która zawsze wie lepiej.

Paweł spojrzał na mnie z wyrzutem. – On ma gorączkę ponad 39 stopni! Dzwoniłem do przychodni, ale nikt nie odbiera. Nie wiem już, co robić.

Westchnęłam ciężko. W domu panował harmider: telewizor grał za głośno, pies szczekał na listonosza, a w garnku kipiała zupa. Zawsze byłam tą, która ogarnia wszystko naraz. Ale tego dnia byłam zmęczona bardziej niż zwykle. Może dlatego podjęłam tę decyzję.

– Paweł, zabierz Jasia do siebie. U siebie szybciej odpocznie. Ja muszę jeszcze popracować zdalnie i nie dam rady się nim zająć – powiedziałam stanowczo, choć serce mi się krajało.

Paweł spojrzał na mnie tak, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu. – Myślałem, że mogę na ciebie liczyć – rzucił przez zaciśnięte zęby i wyszedł trzaskając drzwiami.

Zostałam sama w kuchni. Szarlotka pachniała cynamonem, ale nie miałam na nią ochoty. Przez okno widziałam sylwetkę Pawła idącego przez zaspy z Jasiem skulonym pod kurtką. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta decyzja będzie mnie prześladować przez lata.

Następnego dnia zadzwonił telefon. To była Marta, żona Pawła.

– Lucyna, Jasiu jest w szpitalu. Zabrali go karetką w nocy. Zapalenie płuc…

Nie pamiętam, jak odłożyłam słuchawkę. Pamiętam tylko ciszę i uczucie pustki. Przez kolejne dni żyłam jak w transie. Gotowałam rosół, piekłam ciasta, sprzątałam dom – wszystko mechanicznie, byle nie myśleć o tym, co się stało.

Paweł nie odbierał moich telefonów. Marta wysyłała krótkie wiadomości: „Jasiu pod kroplówką”, „Lekarze mówią, że będzie dobrze”, „Nie przyjeżdżaj na razie”.

Czułam się jak intruz we własnym życiu. Każda minuta była jak kara za tamtą decyzję. Przypominałam sobie słowa Pawła: „Myślałem, że mogę na ciebie liczyć”.

Po tygodniu zadzwoniła Marta.

– Możesz przyjechać… Paweł chce z tobą porozmawiać.

Pojechałam do szpitala z duszą na ramieniu. W sali panował półmrok. Jasiu spał pod kroplówką, blady i drobny jak ptaszek. Paweł siedział przy jego łóżku.

– Mamo – zaczął cicho – dlaczego?

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Żadne słowa nie oddałyby tego, co czułam.

– Bałam się… Bałam się przyznać, że jestem zmęczona i nie daję rady – wyszeptałam.

Paweł spojrzał na mnie długo.

– Zawsze musiałaś być silna. Ale czasem lepiej poprosić o pomoc niż udawać bohatera.

Poczułam łzy na policzkach. Przez lata byłam tą niezawodną matką i babcią. A teraz… zawiodłam wtedy, kiedy najbardziej mnie potrzebowali.

Jasiu wrócił do zdrowia po kilku tygodniach. Ale między mną a Pawłem coś pękło. Spotykaliśmy się rzadziej. Rozmowy były krótkie i rzeczowe. Marta próbowała łagodzić sytuację, ale czułam dystans.

Czasem siedzę wieczorami przy kuchennym stole i myślę o tamtej zimowej nocy. O tym jednym „zabierz go do siebie”, które zmieniło wszystko.

Czy można naprawić coś takiego? Czy jedno potknięcie przekreśla lata miłości i poświęcenia?

Może ktoś z Was też kiedyś popełnił błąd, którego nie da się cofnąć? Jak żyć z takim ciężarem?