Wszystko się zmieniło, kiedy Wojtek zachorował: Historia matki, która została sama
– Trzeba było studiować, a nie rodzić dzieci. Wtedy byś normalnie zarabiała – usłyszałam od mamy, kiedy po raz kolejny poprosiłam ją o pomoc. Stałam w kuchni, trzymając w ramionach płaczącego Wojtka. Miał wtedy sześć miesięcy i od dwóch miesięcy wiedzieliśmy już, że jest chory. Diagnoza: rdzeniowy zanik mięśni. Słowa lekarza dźwięczały mi w uszach jak wyrok.
Nie spałam od tygodni. Każda noc była walką – o oddech synka, o jego spokojny sen, o własne zdrowie psychiczne. Mój mąż, Tomek, początkowo był przy mnie. Ale z czasem zaczął coraz częściej wracać późno z pracy, unikał rozmów, a kiedy już rozmawialiśmy, to tylko o pieniądzach.
– Nie damy rady tego wszystkiego udźwignąć – powiedział pewnego wieczoru, patrząc na mnie pustym wzrokiem. – Może powinniśmy oddać go do hospicjum?
Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w twarz.
– Jak możesz tak mówić? To nasz syn! – krzyknęłam przez łzy.
Tomek wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju. Zostałam sama z Wojtkiem na rękach i poczuciem, że świat właśnie się zawalił.
Próbowałam szukać wsparcia u rodziców. Mama była chłodna, ojciec milczący. Brat, Paweł, który zawsze był moim powiernikiem, nagle przestał odbierać telefony. Przyjaciółki? Jedna po drugiej zaczęły „nie mieć czasu”, „być zajęte”, „nie wiedzieć, co powiedzieć”.
Pamiętam ten dzień, kiedy zadzwoniłam do Magdy.
– Magda, potrzebuję cię… – zaczęłam, ale ona przerwała mi szybko.
– Wiesz co, Anka… Ja naprawdę nie wiem, jak ci pomóc. Może powinnaś pogadać z kimś profesjonalnym? Ja mam teraz tyle na głowie…
Rozłączyła się. Siedziałam na podłodze w kuchni i płakałam tak długo, aż Wojtek zasnął mi na ramieniu.
Zaczęły się codzienne wizyty u lekarzy, rehabilitacje, szpitale. Każda wizyta to kolejne złe wiadomości i kolejne wydatki. Tomek coraz częściej znikał na całe noce. Pewnego dnia wrócił pijany i rzucił mi w twarz:
– Gdybyś była mądrzejsza, nie mielibyśmy teraz tego problemu!
Zamarłam. Nie poznałam go. To nie był ten sam człowiek, którego pokochałam.
W końcu przestał wracać do domu w ogóle. Zostawił mnie z Wojtkiem i stertą rachunków.
Mama zadzwoniła po tygodniu milczenia.
– Aniu, musisz sobie jakoś radzić sama. My z tatą jesteśmy już starzy i schorowani. Poza tym… może gdybyś poszła na studia zamiast rodzić dzieci tak wcześnie…
Nie dokończyła. Rozłączyłam się pierwsza.
Zaczęłam sprzedawać wszystko, co miałam – biżuterię po babci, aparat fotograficzny Tomka, nawet stare książki z dzieciństwa. Każda złotówka liczyła się na leki i rehabilitację.
Wojtek był coraz słabszy. Każdy jego uśmiech był dla mnie jak promień słońca w ciemnym tunelu.
Pewnego dnia podczas rehabilitacji poznałam panią Ewę – matkę dziewczynki z podobną chorobą.
– Nie jesteś sama – powiedziała mi cicho. – Przeszłam przez to samo. Rodzina się odwróciła, mąż odszedł… Ale da się żyć dalej. Dla dziecka.
Zaczęłyśmy rozmawiać codziennie. To ona nauczyła mnie walczyć o zasiłki, pisać pisma do fundacji, organizować zbiórki internetowe.
Ale nawet wtedy czułam się samotna. Każde wyjście na ulicę było dla mnie wyzwaniem – sąsiadki patrzyły z litością albo szeptały za moimi plecami:
– To ta Anka, co jej mąż uciekł…
Czasem miałam ochotę krzyczeć: „To nie moja wina! Nie chciałam tego wszystkiego!”
Najgorsze były święta. Siedziałam sama przy stole z Wojtkiem na kolanach, słuchając wesołych głosów sąsiadów zza ściany. Mama przysłała SMS-a: „Wesołych Świąt”. Nawet nie zadzwoniła.
Z czasem nauczyłam się nie oczekiwać niczego od innych. Wojtek był całym moim światem. Każdy jego dzień był dla mnie zwycięstwem.
Pewnego dnia zadzwonił Paweł.
– Anka… Przepraszam. Nie wiedziałem, jak ci pomóc. Bałem się…
Nie odpowiedziałam od razu. Po tylu miesiącach ciszy nie wiedziałam już, czy chcę go słuchać.
– Jeśli chcesz przyjechać… drzwi są otwarte – powiedziałam tylko.
Przyjechał następnego dnia z torbą pełną zakupów i łzami w oczach.
– Jesteś silniejsza niż wszyscy razem wzięci – powiedział cicho.
To był pierwszy raz od dawna, kiedy poczułam się naprawdę zauważona.
Ale Tomek nie wrócił nigdy. Złożył pozew o rozwód przez internet. Nawet nie przyszedł na rozprawę.
Wojtek miał dwa lata, kiedy jego stan się pogorszył. Spędziłam z nim trzy tygodnie w szpitalu na Banacha w Warszawie. Lekarze robili wszystko, co mogli.
Pewnej nocy usiadłam przy jego łóżku i zaczęłam szeptać:
– Synku… przepraszam cię za wszystko…
Wojtek spojrzał na mnie swoimi wielkimi oczami i uśmiechnął się lekko.
– Mama…
To było ostatnie słowo, jakie usłyszałam od niego.
Po pogrzebie wróciłam do pustego mieszkania. Paweł został ze mną przez kilka dni, ale potem musiał wracać do własnego życia.
Zostałam sama – bez dziecka, bez męża, bez rodziny.
Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę zasłużyłam na taki los? Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy to ja zawiodłam wszystkich… czy to oni zawiedli mnie?