Sprawiedliwy Układ: Ostatnie Dni Katarzyny
– Zosiu, czy ty mnie jeszcze słyszysz? – głos mamy był cichy, ledwo słyszalny, jakby dochodził zza grubej ściany. Siedziałam przy jej łóżku w naszym małym mieszkaniu na Pradze, trzymając ją za rękę. Jej skóra była chłodna i sucha, a palce drżały lekko w moim uścisku. W pokoju pachniało lekami i czymś nieuchwytnym – zapachem końca.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Mama odchodziła powoli i boleśnie. Jej organizm był wyczerpany niekończącą się chemioterapią, a ona sama marzyła już tylko o uwolnieniu od cierpienia. Leki przeciwbólowe trzymały ją w półśnie, czasem wynurzała się jakby z wody, by zaraz zatonąć w kojącej mgle, która otulała jej umysł.
– Jestem tu, mamo – wyszeptałam, choć miałam wrażenie, że mój głos ginie gdzieś w tej ciszy.
Ostatnie tygodnie były dla nas obu piekłem. Tata wyprowadził się do swojej nowej partnerki już pół roku temu, zostawiając mnie samą z mamą i jej chorobą. Brat, Michał, pojawiał się tylko wtedy, gdy trzeba było coś załatwić w urzędzie albo podpisać papiery. Cały ciężar opieki spadł na mnie. Przestałam chodzić do pracy, bo nie mogłam zostawić mamy samej nawet na godzinę. Każdy dzień był walką o kolejną chwilę bez bólu dla niej i o resztki godności dla nas obu.
Pewnego wieczoru, kiedy mama była wyjątkowo przytomna, poprosiła mnie o rozmowę. – Zosiu, ja już nie chcę tak żyć – powiedziała nagle. – To nie jest życie. To tortura. Proszę cię… pomóż mi odejść.
Zamarłam. Wiedziałam, że ten moment kiedyś nadejdzie, ale nie byłam gotowa. – Mamo… ja nie mogę…
– Możesz – przerwała mi stanowczo. – To będzie sprawiedliwe. Ja już wszystko przeżyłam. Ty musisz żyć dalej.
Przez kolejne dni wracałam do tej rozmowy w myślach setki razy. Czy to sprawiedliwe? Czy mam prawo decydować o jej śmierci? Czy to miłość czy tchórzostwo? Widziałam jej cierpienie i czułam się bezradna jak nigdy wcześniej.
W międzyczasie pojawił się Michał. Wpadł jak burza, z pretensjami i żądaniami. – Zosia, musimy podjąć decyzję! Nie możemy tak ciągnąć tego w nieskończoność! Mama się męczy! Ty się męczysz! Ja też mam swoje życie!
– A co ty wiesz o męce? – wybuchłam. – Gdzie byłeś przez ostatnie miesiące?
– Pracuję! Ktoś musi zarabiać na rachunki!
– A ja? Myślisz, że nie chciałabym wyjść z tego domu choć na chwilę?
Kłóciliśmy się długo i głośno, aż mama poprosiła nas o ciszę. Jej głos był ledwo słyszalny, ale stanowczy: – Przestańcie się kłócić o mnie. Chcę tylko jednego: spokoju.
Po tej rozmowie Michał zaczął przychodzić częściej, ale czułam, że robi to z poczucia winy, nie z miłości. Tata pojawił się raz – przyniósł kwiaty i zostawił je na stole bez słowa. Patrzyłam na niego z pogardą i żalem.
W końcu nadszedł dzień, kiedy musiałam podjąć decyzję. Lekarz z hospicjum zaproponował zwiększenie dawki leków przeciwbólowych do maksimum. – To nie przedłuży życia pani mamy – powiedział spokojnie – ale pozwoli jej odejść bez bólu.
Zgodziłam się. Podpisałam papiery drżącą ręką, czując jakby ktoś wyrywał mi serce z piersi. Michał stał obok i milczał.
Ostatnia noc była najtrudniejsza w moim życiu. Siedziałam przy łóżku mamy, głaskałam ją po włosach i szeptałam cicho: – Już niedługo będzie dobrze… już niedługo odpoczniesz…
Nad ranem mama otworzyła oczy i spojrzała na mnie z wdzięcznością. – Dziękuję ci, Zosiu…
Płakałam długo po jej śmierci. Michał wyjechał za granicę tydzień później. Tata nawet nie przyszedł na pogrzeb.
Dziś często wracam myślami do tamtych dni. Czy zrobiłam dobrze? Czy to był sprawiedliwy układ? Czy można być sprawiedliwym wobec kogoś, kogo się kocha najbardziej na świecie?
Może nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania… Ale wiem jedno: czasem największą miłością jest pozwolić komuś odejść.