Puste łóżeczko: Historia Marcina Kowalskiego

— Marcin! — głos Wiktorii przebił się przez gęstą mgłę moich myśli. Otworzyłem oczy gwałtownie, czując, jak serce wali mi w piersi. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Szpitalny pokój tonął w półmroku, a obok mnie siedziała Wiktoria, blada i zmęczona, ale z tym dziwnym, zagadkowym uśmiechem na ustach. Dotknęła mojej dłoni, a ja poczułem ciepło jej palców. — Co się dzieje? — wyszeptałem, próbując zrozumieć, czy to wszystko dzieje się naprawdę.

Spojrzałem na łóżeczko stojące tuż obok. Zawiniątko… Nasz syn… Przecież jeszcze przed chwilą słyszałem jego płacz. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem kocyka. Zapadł się pod moimi palcami. Było puste. Przez sekundę świat przestał istnieć. — Gdzie on jest? — zapytałem drżącym głosem.

Wiktoria spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. — Przecież był tutaj… — szepnęła. — Przed chwilą…

W tej samej chwili do pokoju wbiegła pielęgniarka. — Państwo Kowalscy? Proszę natychmiast ze mną! — Jej głos był ostry jak brzytwa. Zanim zdążyliśmy zadać pytania, już prowadziła nas korytarzem, gdzie światło jarzeniówek odbijało się od białych ścian. Czułem, jak nogi mam z waty. W głowie huczało mi jedno pytanie: co się stało z naszym dzieckiem?

Zatrzymaliśmy się przed gabinetem ordynatora. Drzwi były uchylone. Usłyszałem podniesione głosy. — To niemożliwe! — krzyczała jakaś kobieta. — Przecież sprawdzałam wszystko dwa razy!

Weszliśmy do środka. Przy biurku siedział ordynator, dr Nowakowski, z twarzą wykrzywioną w grymasie bezradności. Obok niego stała pielęgniarka z oddziału noworodków i jeszcze jedna kobieta w fartuchu. — Państwo Kowalscy… — zaczął ordynator, ale głos mu się załamał.

— Gdzie jest nasze dziecko? — wybuchnąłem.

— Proszę usiąść… — powiedział cicho. — Doszło do… incydentu. Państwa syn… zniknął z oddziału noworodków.

Słowa odbiły się echem w mojej głowie. Zniknął? Jak to możliwe? Przecież to szpital! Kamery, ochrona…

Wiktoria zaczęła płakać. Ja poczułem, jak ogarnia mnie bezsilność i wściekłość jednocześnie. — Co to znaczy „zniknął”? Ktoś go porwał? Ktoś wszedł na oddział i po prostu go zabrał?!

Ordynator rozłożył ręce. — Policja już została powiadomiona. Robimy wszystko, co w naszej mocy…

Nie słuchałem już dalej. Wyszedłem na korytarz i oparłem się o zimną ścianę. W głowie miałem mętlik. Obrazy przesuwały się przed oczami: pierwszy krzyk naszego syna, uśmiech Wiktorii, jej zmęczone oczy pełne miłości… I teraz to — pustka.

Przez kolejne godziny byliśmy przesłuchiwani przez policję. Padały pytania o rodzinę, znajomych, o to, czy ktoś nam groził, czy mieliśmy jakieś konflikty. Wiktoria była w szoku, ledwo odpowiadała na pytania. Ja próbowałem zachować zimną krew, ale czułem, że zaraz eksploduję.

Wieczorem wróciliśmy do domu bez dziecka. Cisza w mieszkaniu była nie do zniesienia. Wiktoria zamknęła się w sypialni i nie chciała ze mną rozmawiać. Ja siedziałem w kuchni i patrzyłem na zdjęcie USG przyczepione do lodówki.

Następnego dnia przyjechali moi rodzice. Matka od razu zaczęła płakać i oskarżać wszystkich dookoła: lekarzy, pielęgniarki, nawet nas samych. Ojciec milczał, patrzył na mnie ciężkim wzrokiem.

— Może trzeba było bardziej uważać… — rzuciła matka przez łzy.

— Mamo, przestań! — wybuchnąłem. — To nie nasza wina!

— A czyja? — krzyknęła histerycznie.

Wiktoria wyszła z sypialni blada jak ściana. — Proszę was… Nie teraz…

Przez kolejne dni żyliśmy jak w zawieszeniu. Policja nie miała żadnych nowych informacji. Media zaczęły interesować się sprawą — pod szpitalem pojawiły się kamery, dziennikarze dzwonili do drzwi.

W nocy nie mogłem spać. Wciąż widziałem przed oczami puste łóżeczko i czułem dotyk Wiktorii na swojej dłoni. Zastanawiałem się, czy mogłem zrobić coś inaczej. Czy powinienem był zostać w szpitalu dłużej? Czy mogłem zauważyć coś podejrzanego?

Pewnego wieczoru usłyszałem rozmowę Wiktorii z jej matką przez telefon:

— Mamo, ja już nie mam siły… Marcin też jest wrakiem człowieka…

— Musicie być razem, dziecko…

— On mnie obwinia…

Zamarłem za drzwiami kuchni. Czy naprawdę ją obwiniam? Czy to wszystko nas rozdzieli?

Zacząłem unikać rozmów z Wiktorią. Każde spojrzenie przypominało mi o tym, co straciliśmy. Każde słowo bolało bardziej niż milczenie.

Po tygodniu zadzwonił telefon ze szpitala.

— Panie Marcinie… Proszę przyjechać natychmiast.

Serce podskoczyło mi do gardła. Pojechałem sam — Wiktoria nie miała siły ruszyć się z łóżka.

W gabinecie czekał na mnie ordynator i policjantka.

— Znaleźliśmy państwa syna…

Zamarłem.

— Jest cały i zdrowy… Ktoś zostawił go pod kościołem św. Anny na Starym Mieście.

Łzy napłynęły mi do oczu.

— Ale… kto? Dlaczego?

Policjantka spojrzała na mnie poważnie:

— Prawdopodobnie była to kobieta z personelu szpitala… Miała problemy psychiczne… Chciała „uratować” dziecko przed światem.

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

Kiedy wróciłem do domu z synem na rękach, Wiktoria rzuciła mi się na szyję i płakała długo bez słów.

Ale coś się zmieniło między nami na zawsze.

Czasem patrzę na syna i zastanawiam się: czy kiedykolwiek będziemy jeszcze tacy sami? Czy można odbudować rodzinę po takim dramacie? A może pewnych ran nie da się już nigdy zagoić?