Przyjęłam ją jak córkę – i pożałowałam. Historia Haliny Stanisławówny
„Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę…” – powtarzałam w myślach, stojąc przy kuchennym oknie. W dłoni ściskałam zmiętą karteczkę, którą przed chwilą wyjęłam z kieszeni spodni Ewy. Moja ręka drżała, a serce waliło jak oszalałe. Za oknem Bogdan, mój mąż, majstrował przy jakiejś metalowej części w garażu, zupełnie nieświadomy burzy, która właśnie przetaczała się przez nasz dom.
Na kartce widniały tylko kilka słów: „Spotkamy się o dziesiątej pod klatką. Babcia śpi.” I jeszcze inicjał – „M.”. To wystarczyło, by w mojej głowie pojawiły się najczarniejsze scenariusze. Ewa… Moja Ewa, którą przyjęłam pod swój dach po śmierci jej matki, kuzynki z dalekiej rodziny. Miała wtedy piętnaście lat, była zagubiona i przestraszona. Przysięgłam sobie, że dam jej wszystko, czego potrzebuje – dom, ciepło, bezpieczeństwo. Przez te wszystkie lata traktowałam ją jak własną córkę.
Zawsze powtarzałam Bogdanowi: „Dzieci nie wybierają swojego losu. Jeśli możemy pomóc, to nasz obowiązek.” On kiwał głową, choć widziałam, że czasem jest mu trudno zaakceptować obecność Ewy w naszym życiu. Nasz syn Paweł był już dorosły, wyprowadził się do Warszawy na studia i rzadko bywał w domu. Zostaliśmy sami z Ewą i wydawało mi się, że tworzymy prawdziwą rodzinę.
Ale od kilku miesięcy coś się zmieniło. Ewa stała się zamknięta w sobie, coraz częściej znikała wieczorami, wracała późno i unikała rozmów. Tłumaczyła się nauką u koleżanki albo zajęciami dodatkowymi w szkole. Próbowałam z nią rozmawiać, ale za każdym razem odbijałam się od ściany milczenia.
Dziś rano znalazłam tę kartkę. Z początku chciałam ją wyrzucić i udawać, że nic nie wiem – przecież każdy ma prawo do prywatności. Ale coś mnie tknęło. Może matczyna intuicja? Schowałam kartkę do kieszeni i postanowiłam poczekać na Ewę.
Kiedy wróciła do domu, była blada i roztrzęsiona. Usiadła przy stole i zaczęła nerwowo bawić się łyżeczką.
– Ewa – zaczęłam ostrożnie – znalazłam coś w twojej kieszeni.
Zamarła. Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Co… co znalazłaś?
Wyjęłam kartkę i położyłam ją na stole między nami.
– Chcę wiedzieć prawdę. Kim jest „M.”? Gdzie byłaś wczoraj wieczorem?
Ewa spuściła głowę. Przez chwilę milczała, a potem zaczęła płakać.
– Przepraszam… Ja nie chciałam… – szlochała.
– Czego nie chciałaś? – zapytałam ostrzej, niż zamierzałam.
– To nie tak… Ja… ja spotykałam się z Markiem…
Zamarłam. Marek był synem naszych sąsiadów z drugiego piętra. Chłopak z trudną przeszłością – kilka razy widziałam go w towarzystwie podejrzanych ludzi. Jego matka często płakała na klatce schodowej, a ojciec pił.
– Ewa… Ty wiesz, kim on jest! – krzyknęłam bezsilnie.
– Ale on mnie rozumie! Tylko przy nim czuję się ważna…
Słowa Ewy uderzyły mnie mocniej niż jakikolwiek cios. Przez tyle lat starałam się być dla niej wsparciem, a ona wybrała kogoś takiego jak Marek? Poczułam się zdradzona i upokorzona.
Bogdan wszedł do kuchni akurat w momencie, gdy próbowałam opanować łzy.
– Co tu się dzieje? – zapytał zaniepokojony.
– Zapytaj swoją „córkę” – syknęłam przez zaciśnięte zęby.
Ewa wybiegła z kuchni i trzasnęła drzwiami swojego pokoju. Bogdan spojrzał na mnie pytająco.
– Znalazłam kartkę… Umawia się z tym Markiem od sąsiadów! – powiedziałam drżącym głosem.
Bogdan westchnął ciężko i usiadł obok mnie.
– Halina… Może przesadzasz? Ona jest młoda…
– Przesadzam?! Po tym wszystkim, co dla niej zrobiłam?!
Wybuchłam płaczem. W jednej chwili poczułam całą gorycz lat poświęceń i wyrzeczeń. Przypomniały mi się noce spędzone przy jej łóżku, kiedy miała gorączkę; wspólne spacery po parku; rozmowy o przyszłości…
Następne dni były koszmarem. Ewa zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Unikała mnie i Bogdana, wychodziła z domu bez słowa. Zaczęły do mnie dochodzić plotki od sąsiadek – że widują ją z Markiem późno wieczorem na ławce pod blokiem; że podobno widziano ich razem w sklepie monopolowym.
Nie mogłam spać po nocach. Zadręczałam się pytaniami: gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo ją rozpieszczałam? Czy powinnam była być surowsza?
Pewnego wieczoru usłyszałam hałas na klatce schodowej. Wyjrzałam przez wizjer – Ewa stała pod drzwiami z Markiem. Byli pijani. Marek krzyczał coś o tym, że „tu nikt jej nie rozumie”, a Ewa płakała.
Otworzyłam drzwi i spojrzałam na nią surowo.
– Wracaj do domu – powiedziałam cicho.
Marek próbował wejść za nią, ale zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem.
W środku Ewa osunęła się na podłogę i zaczęła szlochać.
– Nienawidzisz mnie… Wszyscy mnie nienawidzą…
Usiadłam obok niej i objęłam ją ramieniem.
– Nie nienawidzę cię. Ale nie mogę patrzeć, jak niszczysz sobie życie.
Milczałyśmy długo. W końcu Ewa zasnęła na moich kolanach jak małe dziecko.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie matka Marka. Powiedziała mi rzeczy, których nie chciałam słyszeć: że Marek ma kłopoty z policją; że uciekł z domu; że Ewa jest dla niego tylko „przygodą”.
Wtedy podjęłam decyzję: muszę chronić Ewę przed nią samą. Zgłosiłam sprawę do pedagoga szkolnego i poprosiłam o pomoc psychologa.
Ewa znienawidziła mnie za to jeszcze bardziej. Przez kilka tygodni nie odzywała się do mnie ani słowem. Ale wiedziałam, że muszę być silna – dla niej i dla siebie.
Dziś minął rok od tamtych wydarzeń. Ewa powoli wraca do równowagi. Zaczęła chodzić na terapię, skończyła szkołę i dostała się na studia do Krakowa. Nasze relacje są trudne, pełne niedopowiedzeń i żalu, ale wierzę, że kiedyś mi wybaczy.
Czasem patrzę na nią i zastanawiam się: czy można kochać kogoś jak własne dziecko i jednocześnie czuć do niego żal? Czy można wybaczyć zdradę komuś, kogo przyjęło się jak córkę? Może to właśnie jest prawdziwa rodzicielska miłość – kochać mimo wszystko?