„Przez całe życie staraliśmy się z mężem zrobić wszystko dla naszych dzieci”: Ale porzuciły mnie na starość. Nigdy nie sądziłam, że gdy przejdę na emeryturę, będę żebrać
– Mamo, nie możesz tak po prostu dzwonić codziennie! – głos Agaty był ostry jak brzytwa. – Pracuję, mam swoje życie.
Zamarłam z telefonem przy uchu. Jeszcze przed chwilą chciałam tylko zapytać, czy wnuczka wyzdrowiała po przeziębieniu. Zamiast tego usłyszałam w słuchawce cichy syk rozdrażnienia i oddech, który zdradzał, że moja obecność jest ciężarem.
Nie tak miało być. Przez całe życie z mężem robiliśmy wszystko dla naszych dzieci. Zdzisław był człowiekiem prostym, ale dobrym. Pracował w PKP, ja byłam nauczycielką w podstawówce. Nie mieliśmy wiele, ale zawsze staraliśmy się, by Agata i Tomek mieli wszystko, czego potrzebują. Pamiętam, jak Zdzisław wracał zmęczony po nocnej zmianie i jeszcze przed śniadaniem naprawiał rower Tomka albo pomagał Agacie z zadaniem z matematyki.
– Mamo, a mogę dziś zostać dłużej na podwórku? – pytała Agata, mając może siedem lat.
– Tylko jeśli odrobisz lekcje – odpowiadałam stanowczo, ale z uśmiechem.
Wtedy wydawało mi się, że jesteśmy szczęśliwi. Nawet kiedy przyszły trudniejsze czasy – inflacja w latach 90., choroba Zdzisława – trzymaliśmy się razem. Odkładaliśmy każdy grosz. Nie było mowy o wakacjach za granicą, ale raz udało nam się pojechać do Zakopanego. Dzieci były zachwycone.
Kiedy Zdzisław zachorował na raka płuc, świat się zatrzymał. Walczyliśmy razem przez dwa lata. Dzieci już wtedy były dorosłe – Agata studiowała w Warszawie, Tomek pracował w Poznaniu. Przyjeżdżali rzadko. Pamiętam, jak siedziałam przy łóżku męża i ściskałam jego dłoń.
– Marysiu, nie martw się o mnie… Najważniejsze, żeby dzieciom było dobrze – wyszeptał pewnej nocy.
Po jego śmierci zostałam sama w naszym trzypokojowym mieszkaniu na osiedlu w Toruniu. Przez pierwsze miesiące dzieci dzwoniły częściej. Agata zaproponowała nawet, żebym sprzedała mieszkanie i zamieszkała z nią w Warszawie.
– Mamo, to duże mieszkanie na ciebie jedną. Sprzedaj je, kupimy coś mniejszego albo dołożysz się do naszego kredytu – mówiła przez telefon.
Nie chciałam opuszczać miejsca, gdzie spędziłam całe życie. Poza tym wiedziałam, że Agata i jej mąż mają swoje sprawy. Wolałam zostać tu, gdzie znałam każdy kąt i każdego sąsiada.
Z czasem telefony stawały się coraz rzadsze. Tomek zadzwonił raz na miesiąc, czasem rzadziej. Agata była zajęta pracą i dziećmi. Wnuczki widywałam tylko na zdjęciach przesyłanych przez WhatsAppa.
Pewnego dnia przyszło pismo z banku: rata kredytu hipotecznego Tomka nie została spłacona. Byłam poręczycielem. Zadzwoniłam do niego z drżącym sercem.
– Mamo, to tylko chwilowe kłopoty… Pomóż mi jeszcze ten jeden raz – prosił.
Oddałam mu wszystkie oszczędności po Zdzisławie. Myślałam: „To przecież mój syn”.
Potem przyszła pandemia. Emerytura ledwo starczała na czynsz i leki. Ceny w sklepach rosły z tygodnia na tydzień. Zaczęłam sprzedawać biżuterię po mamie i stare książki Zdzisława na OLX-ie.
Któregoś dnia zabrakło mi pieniędzy na rachunek za prąd. Zadzwoniłam do Agaty.
– Mamo… My też mamy swoje wydatki – usłyszałam chłodno.
– Ale ja naprawdę nie mam już z czego żyć – wyszeptałam przez łzy.
– Może powinnaś wynająć pokój studentom? Albo sprzedać mieszkanie i zamieszkać gdzieś taniej?
Czułam się jak ciężar. Jakby całe moje życie sprowadzało się do tego jednego momentu: prosić własne dziecko o pomoc i słyszeć odmowę.
Zaczęłam chodzić do Caritasu po paczki żywnościowe. Stałam w kolejce z innymi starszymi ludźmi i czułam wstyd tak głęboki, że nie mogłam spojrzeć im w oczy.
Sąsiadka Basia zaproponowała mi kiedyś:
– Marysiu, chodź ze mną na sprzątanie klatek schodowych. Parę groszy zawsze wpadnie.
Sprzątałam więc klatki schodowe w blokach obok mojego. Bolały mnie plecy i kolana, ale przynajmniej miałam za co kupić chleb i mleko.
W święta Bożego Narodzenia zadzwoniła Agata:
– Mamo, nie damy rady przyjechać w tym roku. Dzieci chore, a poza tym mamy tyle pracy…
Siedziałam sama przy stole nakrytym dla jednej osoby. Patrzyłam na pusty talerz dla wędrowca i myślałam: „Może to ja jestem tym wędrowcem? Nikomu niepotrzebna”.
Któregoś dnia spotkałam Tomka pod blokiem. Przyjechał po jakieś dokumenty.
– Mamo, nie przesadzaj z tym dramatyzmem – rzucił zirytowany, gdy zapytałam go o pomoc.
– Synku… Ja już naprawdę nie mam siły…
– Każdy ma swoje problemy! – odparł i odwrócił się na pięcie.
Zaczęłam pisać pamiętnik. Każdego dnia notowałam swoje myśli:
„Dziś znów nie zadzwonili. Może zapomnieli? Może mają ważniejsze sprawy?”
Czasem wyobrażałam sobie rozmowy z Zdzisławem:
– Co byś zrobił na moim miejscu? – pytałam go w myślach.
– Trzymaj się godności, Marysiu – słyszałam jego głos w głowie.
Ale jak zachować godność, kiedy musisz wybierać między lekami a jedzeniem?
Pewnego dnia przyszła do mnie listonoszka z poleconym pismem: wezwanie do zapłaty za zaległy czynsz. Siedziałam długo z tym papierem w ręku i płakałam.
Zadzwoniłam do Agaty ostatni raz:
– Córciu… Jeśli nie pomożesz mi teraz, stracę mieszkanie.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Mamo… Ja naprawdę nie mam jak ci pomóc – powiedziała cicho i rozłączyła się.
Wtedy coś we mnie pękło. Przestałam prosić. Przestałam dzwonić.
Zaczęłam chodzić do kościoła codziennie rano. Tam nikt mnie nie oceniał. Tam mogłam być po prostu Marysią – kobietą, która kochała za bardzo i została sama.
Czasem spotykam inne starsze kobiety na ławce pod blokiem. Rozmawiamy o pogodzie, o cenach w sklepie, o dawnych czasach.
– Moja córka też już prawie nie dzwoni – mówi jedna z nich.
– Syn tylko pisze SMS-y na święta – dodaje druga.
Patrzymy na siebie ze smutkiem i milczymy.
Często pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo ich rozpieszczałam? Czy powinnam była być bardziej stanowcza? A może to po prostu czasy się zmieniły?
Dziś wiem jedno: samotność boli bardziej niż bieda.
Czy naprawdę zasłużyłam na to wszystko? Czy miłość matki może być aż tak niewidzialna?
Może ktoś z was zna odpowiedź…