Przestałam rozmawiać z teściową i nie żałuję tego ani trochę
– Wyjdź! – krzyknęłam, czując jak drżą mi ręce. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a echo mojego głosu jeszcze przez chwilę odbijało się w pustym przedpokoju. Stałam tam przez kilka sekund, próbując złapać oddech, podczas gdy łzy wściekłości i ulgi jednocześnie napływały mi do oczu. To był ten moment, kiedy przestałam rozmawiać z moją teściową i… nie żałuję tego ani trochę.
Słowo „teściowa” zawsze miało dla mnie negatywne skojarzenia. Może dlatego, że nigdy nie poznałam nikogo, kto miałby naprawdę dobrą relację z matką swojego męża. Słyszałam przynajmniej tuzin historii o rozwodach spowodowanych przez wtrącające się teściowe. Wniosek był niemal zawsze ten sam: „Nie polubiła mnie od pierwszego spotkania”. I wtedy pojawiła się ona – Danuta.
Poznałam ją jeszcze zanim wzięliśmy z Michałem ślub. Już wtedy czułam, że coś jest nie tak. Jej uśmiech był wymuszony, a każde pytanie – podszyte ukrytą krytyką. „A ty to w ogóle gotować umiesz?” – zapytała na pierwszym wspólnym obiedzie. Michał tylko się zaśmiał, próbując rozładować atmosferę, ale ja poczułam się jak dziecko na egzaminie.
Z czasem było tylko gorzej. Danuta miała opinię osoby, która „wie lepiej”. Zawsze wiedziała lepiej, jak wychować dzieci, jak prowadzić dom, jak zarządzać pieniędzmi. Kiedy urodziła się nasza córka Zosia, jej wizyty stały się codziennością. Przychodziła bez zapowiedzi, krytykowała każdy mój ruch. „Nie trzymaj jej tak, bo jej krzywdę zrobisz”, „Dziecko powinno spać w swoim łóżeczku”, „Nie karm jej tym słoiczkiem, sama powinnaś gotować”. Każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka.
Michał próbował być mediatorem. „Ona po prostu chce pomóc” – powtarzał. Ale ja czułam się coraz bardziej osaczona. Miałam wrażenie, że mój dom przestaje być moją twierdzą. Zaczęłam unikać własnej kuchni, bo bałam się kolejnych uwag o brudnych naczyniach czy źle ustawionych przyprawach.
Pewnego dnia, kiedy wróciłam z pracy zmęczona i głodna, zobaczyłam Danutę w naszym salonie. Siedziała na kanapie i przeglądała moje rzeczy. – Szukałam tylko rachunków za prąd – powiedziała bez cienia skruchy. – Bo przecież ktoś musi tu pilnować finansów.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. – To jest mój dom! – wykrzyczałam. – Nie masz prawa grzebać w moich rzeczach!
Danuta spojrzała na mnie z pogardą. – Gdyby nie ja, Michał dawno by się pogubił. Ty nie masz pojęcia o życiu.
Wtedy pierwszy raz powiedziałam jej prosto w twarz to, co myślałam od dawna: – Proszę wyjść i nie wracać bez zaproszenia.
Zrobiło się cicho. Michał stał w drzwiach kuchni, blady jak ściana. Danuta podniosła się powoli, spojrzała na mnie z takim chłodem, że aż przeszedł mnie dreszcz. – Jeszcze pożałujesz – rzuciła przez ramię i wyszła.
Przez kilka dni w domu panowała cisza. Michał nie odzywał się do mnie prawie wcale. Widziałam, że jest rozdarty między mną a matką. Próbował dzwonić do niej codziennie, ale ona nie odbierała telefonu.
Zosia zaczęła pytać: – Mama, a gdzie babcia? Czemu już nie przychodzi?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czułam się winna i jednocześnie… wolna. Po raz pierwszy od lat mogłam spokojnie napić się kawy w swoim salonie bez strachu przed krytyką.
Ale spokój nie trwał długo. Pewnego wieczoru Michał wrócił do domu później niż zwykle. Był wyraźnie zdenerwowany.
– Musimy porozmawiać – powiedział cicho.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.
– Moja mama jest załamana – zaczął. – Mówi, że ją upokorzyłaś.
– A ja? – przerwałam mu. – A moje uczucia? Czy ktoś je w ogóle bierze pod uwagę?
Michał spuścił wzrok.
– Nie wiem już, co robić – szepnął.
Wtedy po raz pierwszy poczułam strach o nasze małżeństwo. Czy naprawdę jedna osoba może zniszczyć wszystko?
Minęły tygodnie. Danuta przestała nas odwiedzać, ale jej cień ciągle wisiał nad naszym domem. Michał stał się zamknięty w sobie, coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy czy spotkań ze znajomymi. Ja próbowałam skupić się na Zosi i codziennych obowiązkach, ale samotność bolała coraz bardziej.
Pewnego dnia dostałam list od Danuty. Krótki, chłodny: „Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa. Michał zawsze będzie moim synem”.
Zastanawiałam się wtedy: czy naprawdę jestem szczęśliwa? Czy warto było postawić wszystko na jedną kartę?
Dziś wiem jedno: czasem trzeba postawić granice, nawet jeśli oznacza to konflikt z najbliższymi. Może kiedyś uda nam się odbudować relacje, ale na moich warunkach.
Czy można naprawić coś, co od początku było popsute? A może czasem lepiej po prostu pozwolić odejść? Co wy byście zrobili na moim miejscu?