Pięcioro dzieci, jeden ojciec i żadnej ręki do pomocy: Dziennik Wojciecha

— Wojtek, wstawaj, już dawno ranek, czas do pracy! — głos Walentyny rozbrzmiewał w kuchni jak dzwon alarmowy. Przypalona patelnia dymiła na kuchence, a ona stała nade mną z miną, która nie znosiła sprzeciwu. Ale ja już nie miałem siły. — Nie wstanę. Zostaw mnie w spokoju, Walu. Koniec. Już nie pójdę do fabryki — mruknąłem, nie otwierając oczu. Czułem, jakby moje ciało ważyło tonę, a dusza była jeszcze cięższa.

Walentyna westchnęła głęboko. — Wojtek, nie rób mi tego. Przecież musimy z czegoś żyć. Dzieci już dawno wyfrunęły z gniazda, a my zostaliśmy sami. — Jej głos zadrżał, ale ja tylko przewróciłem się na drugi bok. W głowie miałem tysiące myśli, które nie dawały mi spokoju od miesięcy.

Pięcioro dzieci. Pięć razy przeżywałem narodziny, pierwsze kroki, pierwsze słowa. Pięć razy czułem dumę i strach jednocześnie. Każde z nich miało swoje marzenia, swoje plany. Zawsze powtarzałem sobie: „Wychowam ich na porządnych ludzi, będą pamiętać o ojcu.” Ale teraz… Teraz nie miałem nawet do kogo zadzwonić.

Najstarszy, Tomek, wyjechał do Warszawy. Został prawnikiem, ma własną kancelarię i dom pod miastem. Ostatni raz widziałem go na święta dwa lata temu. Przysłał kartkę na urodziny i tyle. Zosia mieszka w Gdańsku, pracuje w banku. Dzwoni raz na miesiąc, ale zawsze się spieszy: „Tato, przepraszam, mam spotkanie.” Michał jest kierowcą tira, ciągle w trasie. Ostatnio napisał SMS-a: „Stary, trzymaj się.” Tyle z kontaktu. Kasia i Antek są najmłodsi — ona w Londynie jako pielęgniarka, on w Krakowie na studiach doktoranckich. Żadne nie zapytało: „Tato, jak sobie radzisz?”

— Wojtek! — Walentyna podniosła głos. — Nie możesz tak leżeć całymi dniami! Co ludzie powiedzą? — Ludzie… — powtórzyłem cicho. — A co mnie obchodzą ludzie? Dzieci mnie nie obchodzą, to dlaczego mają obchodzić mnie sąsiedzi?

Walentyna usiadła obok mnie na łóżku. Jej dłonie były szorstkie od pracy w ogrodzie i sprzątania domu. — Może byś zadzwonił do któregoś z nich? Poprosił o pomoc? — spytała cicho.

Poczułem wstyd i gniew jednocześnie. — Ja? Prosić? Po co ich wychowywałem? Po co harowałem całe życie? Żeby teraz błagać o parę groszy albo o telefon?

Wstałem z łóżka i podszedłem do okna. Za szybą padał deszcz, krople spływały po szybie jak łzy. W mojej głowie pojawiły się obrazy z przeszłości: Tomek bawiący się samochodzikiem na dywanie, Zosia ucząca się jazdy na rowerze, Michał płaczący po rozbitym kolanie, Kasia śmiejąca się do łez podczas rodzinnych wakacji nad morzem, Antek zasypiający przy moim boku po bajce na dobranoc.

— Walu… — powiedziałem cicho. — Gdzie popełniliśmy błąd?

Ona spojrzała na mnie ze smutkiem. — Może nigdzie. Może takie są czasy.

Ale ja wiedziałem swoje. Pamiętam, jak ojciec mówił: „Dzieci to twoja przyszłość.” A teraz przyszłość wyglądała jak puste mieszkanie i zimna kawa na stole.

Wieczorem usiadłem przy starym biurku i otworzyłem zeszyt — mój dziennik. Pisałem w nim od lat, ale ostatnio coraz częściej słowa zamieniały się w żal:

15 maja 2023
Dziś znów nie zadzwonił nikt z dzieci. Walentyna martwi się o pieniądze, a ja martwię się o wszystko inne. Czy naprawdę tak wygląda starość? Czy to kara za błędy wychowawcze?

Nagle zadzwonił telefon. Spojrzałem na ekran — numer nieznany.
— Halo?
— Tato? To ja, Kasia.
Serce mi zabiło mocniej.
— Kasiu! Co się stało?
— Nic… Po prostu chciałam zapytać, jak się czujesz.
Zaniemówiłem na chwilę.
— Dziękuję… Dobrze… A ty?
— Dużo pracy… Ale myślałam ostatnio o was z mamą.
Chciałem powiedzieć jej wszystko: że jestem zmęczony, że brakuje mi ich wszystkich, że boję się przyszłości. Ale tylko westchnąłem:
— To dobrze, że dzwonisz.

Rozmowa trwała kilka minut. Po odłożeniu słuchawki poczułem ulgę i jeszcze większą pustkę.

Następnego dnia Walentyna zaproponowała:
— Może napiszemy do wszystkich dzieci list? Zaprosimy ich na niedzielny obiad?
Zgodziłem się niechętnie. Napisałem kilka słów: „Kochani, tęsknimy za wami. Przyjedźcie do domu w niedzielę.” Wysłałem SMS-y i czekałem.

W niedzielę rano Walentyna od rana krzątała się po kuchni. Pachniało rosołem i świeżym chlebem. Siedziałem przy stole i patrzyłem na drzwi.
Minuty mijały powoli.
Pierwsza przyjechała Zosia z mężem i dziećmi. Potem Tomek — sam, bez żony. Michał zadzwonił: „Nie dam rady dziś przyjechać.” Kasia wysłała zdjęcie z dyżuru w szpitalu: „Myślę o was.” Antek napisał: „Egzaminy, tato… Może za tydzień?”

Przy stole panowała dziwna atmosfera. Rozmawialiśmy o pogodzie, polityce, pracy dzieci. Nikt nie zapytał mnie o zdrowie ani o to, jak sobie radzę bez pracy.
Po obiedzie Zosia powiedziała:
— Tato, może powinieneś pomyśleć o domu opieki? Tam będziesz miał towarzystwo…
Zatkało mnie.
— Dom opieki? Ja mam dom! Tu jest mój dom!
Tomek spojrzał na mnie z politowaniem:
— Tato, nie możesz być ciężarem dla mamy.
Poczułem się jak zbędny mebel.

Wieczorem siedziałem sam w pokoju i patrzyłem na zdjęcia dzieci z czasów, gdy byli mali.
Czy naprawdę tak musi wyglądać starość? Czy wszystko to było warte tylu lat poświęceń?
Może to ja jestem winny? Może za mało rozmawiałem z nimi o uczuciach? Może za bardzo skupiałem się na pracy?

Czasami myślę: czy dzieci mają obowiązek opiekować się rodzicami? Czy to tylko nasza iluzja?
A może każdy musi sam znaleźć swoją drogę do szczęścia?
Co wy byście zrobili na moim miejscu?