„Oni jedzą delicje, my kaszę: gdzie tu sprawiedliwość?” – Historia z polskiego bloku, która rozdziera serce
– Znowu przyszli – powiedziała cicho Ola, moja dwunastoletnia córka, kiedy zza ściany dobiegł odgłos zamykanych drzwi. Siedziałyśmy przy kuchennym stole, a na talerzach parowała kasza z odrobiną masła. W powietrzu unosił się zapach skromnej kolacji, który nie miał szans konkurować z aromatem pieczonego łososia i świeżych ziół, jaki czasem czuć było przez wentylację, gdy sąsiedzi gotowali.
– Może zaprosimy ich do stołu? – zaproponowałam, choć wiedziałam, jaka będzie odpowiedź. Ola tylko wzruszyła ramionami i spuściła wzrok. Wstałam, otworzyłam drzwi na korytarz i zawołałam: – Dobry wieczór! Może dołączycie do nas na kolację?
Pani Iwona spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem, ale w jej oczach widziałam cień zażenowania. – Dziękujemy, już jedliśmy – odpowiedziała szybko i zamknęła za sobą drzwi. Usłyszałam jeszcze, jak jej mąż, pan Marek, mówi coś pod nosem: – Po co się z nimi zadawać? I tak tylko będą narzekać.
Wróciłam do kuchni i usiadłam naprzeciw Oli. Przez chwilę milczałyśmy. W końcu Ola odezwała się cicho:
– Mamo, dlaczego oni nas tak traktują? Przecież nic im nie zrobiłyśmy.
Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą. Jak jej to wytłumaczyć? Że świat jest podzielony na tych, którzy mają wszystko i tych, którzy muszą walczyć o każdy dzień? Że sprawiedliwość to tylko słowo powtarzane w telewizji?
Nie zawsze tak było. Kiedyś mieliśmy normalne życie. Mój mąż, Tomek, pracował w stolarni, ja byłam nauczycielką w podstawówce. Nie byliśmy bogaci, ale wystarczało na wszystko. Aż do tamtego dnia, kiedy Tomek wracał rowerem z pracy i potrącił go samochód. Kierowca uciekł z miejsca wypadku. Tomek przez pół roku leżał w szpitalu, a potem już nigdy nie wrócił do pełnej sprawności. Zasiłek ledwo starczał na leki i opłaty. Musiałam rzucić pracę, żeby się nim opiekować.
Ola dorastała szybciej niż powinna. Zamiast bawić się z rówieśnikami, pomagała mi przy ojcu i uczyła się gotować najprostsze potrawy. Kiedy Tomek zmarł dwa lata temu, zostałyśmy same. Zasiłek po nim był śmiesznie niski. Próbowałam wrócić do pracy w szkole, ale nie było już dla mnie miejsca. Zostały sprzątania po nocach i dorywcze prace.
Sąsiedzi zza ściany pojawili się niedługo po śmierci Tomka. Pani Iwona jest prawniczką, pan Marek prowadzi własną firmę budowlaną. Ich syn Bartek chodzi do prywatnej szkoły i co tydzień widzę go z nowym smartfonem albo markowymi butami. Czasem Ola patrzy na niego przez okno i widzę w jej oczach tęsknotę za innym życiem.
Pewnego dnia Ola wróciła ze szkoły zapłakana.
– Mamo, Bartek powiedział wszystkim w klasie, że śmierdzę biedą! Że jem tylko kaszę i nie mam nawet porządnych butów!
Serce mi pękło. Przytuliłam ją mocno.
– Nie słuchaj go, kochanie. On nie wie, co to znaczy naprawdę walczyć o każdy dzień.
Ale wiedziałam, że to nie wystarczy. Dzieci potrafią być okrutne. Następnego dnia poszłam do szkoły porozmawiać z wychowawczynią. Pani Kowalska była wyrozumiała, ale bezradna.
– Pani Marto, ja rozumiem pani sytuację… Ale dzieci są jakie są. Może warto porozmawiać z rodzicami Bartka?
Zebrałam się na odwagę i zapukałam do drzwi sąsiadów tego samego wieczoru.
– Dobry wieczór… Przepraszam, że przeszkadzam… Chciałam porozmawiać o Bartku.
Pan Marek spojrzał na mnie chłodno.
– Co znowu? Nasz syn nikomu nie robi krzywdy.
– Ola wróciła dziś ze szkoły bardzo smutna… Bartek powiedział kilka przykrych rzeczy…
Pani Iwona westchnęła.
– Dzieci czasem przesadzają. Proszę nie robić z igły widły.
Zamknęli drzwi zanim zdążyłam cokolwiek dodać.
Wróciłam do mieszkania i poczułam się jeszcze bardziej samotna niż zwykle. Ola siedziała przy stole i odrabiała lekcje.
– I co powiedzieli? – spytała bez nadziei.
– Nic ważnego – odpowiedziałam cicho.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się myśli: dlaczego jedni mają wszystko podane na tacy, a inni muszą walczyć o każdy okruch godności? Czy naprawdę jesteśmy skazani na życie w cieniu cudzych sukcesów?
Następnego dnia rano Ola poprosiła:
– Mamo… Czy możemy kiedyś zjeść coś innego niż kaszę?
Zebrałam resztki oszczędności i kupiłam kawałek kurczaka oraz warzywa na rosół. Gotowałyśmy razem całą sobotę. Kiedy zapach rosołu rozszedł się po klatce schodowej, usłyszałam pukanie do drzwi.
To była pani Iwona.
– Przepraszam… Bartek chciałby przeprosić Olę za swoje zachowanie.
Za nią stał chłopak ze spuszczoną głową.
– Przepraszam… Nie powinienem tak mówić – wymamrotał.
Ola spojrzała na mnie pytająco. Skinęłam głową.
– Chcesz zostać na obiad?
Bartek niepewnie wszedł do środka.
Jedliśmy razem rosół przy naszym starym stole. Przez chwilę poczułam się jak w dawnych czasach – jakby świat był trochę bardziej sprawiedliwy.
Ale czy to wystarczy? Czy jeden wspólny obiad może zmienić wszystko? Czy naprawdę musimy godzić się na to, że jedni mają delicje, a inni tylko kaszę?
Czasem zastanawiam się: czy sprawiedliwość istnieje naprawdę – czy tylko wtedy, gdy sami ją sobie wywalczymy?