Niewidzialny ogród: Jak zostałem rodzicem moich siostrzeńców i siostrzenic

— Nie chcę tam wracać! — krzyknęła Zosia, ściskając mokrą kurtkę w drobnych dłoniach. Stała na środku mojego przedpokoju, a łzy mieszały się z deszczem na jej policzkach. Za nią stali jej bracia, Kuba i Michał, oraz najmłodsza Hania, która tuliła do siebie pluszowego misia.

W tamtym momencie nie wiedziałem jeszcze, że ta noc zmieni wszystko. Mój brat, Paweł, zadzwonił godzinę wcześniej. Jego głos był pijany, roztrzęsiony. — Weź je do siebie na kilka dni, proszę… — usłyszałem przez telefon. — Ja… ja muszę coś załatwić.

Nie pytałem o szczegóły. Wiedziałem, że Paweł od miesięcy nie radzi sobie z życiem po śmierci żony. Wiedziałem też, że dzieci są coraz bardziej zagubione. Ale kiedy zobaczyłem ich w moim mieszkaniu, przemoczonych i przerażonych, poczułem coś więcej niż współczucie. Poczułem strach.

Pierwsza noc była najgorsza. Hania płakała przez sen, Kuba rzucał się w łóżku, a Zosia siedziała na parapecie i patrzyła w ciemność. Próbowałem ich uspokoić, ale czułem się bezradny. Sam nigdy nie miałem dzieci. Moje życie było poukładane: praca w urzędzie miasta, wieczory z książką, czasem spotkania z przyjaciółmi. Teraz wszystko wywróciło się do góry nogami.

Rano zadzwoniła mama. — Co zamierzasz zrobić? — zapytała bez ogródek.
— Nie wiem — odpowiedziałem szczerze. — Paweł się nie odzywa.
— Nie możesz ich tak trzymać w nieskończoność. To nie twoje dzieci.

Te słowa bolały bardziej niż chciałem przyznać. Przecież to rodzina. Ale czy bycie rodziną wystarczy, żeby być dobrym opiekunem?

Kolejne dni były jak walka z niewidzialnym ogrodem pełnym kolców. Dzieci były ciche, zamknięte w sobie. Zosia nie chciała jeść śniadań, Kuba odpowiadał półsłówkami, Michał zamykał się w łazience na godzinę. Tylko Hania czasem przychodziła do mnie z rysunkami.

Pewnego wieczoru usłyszałem kłótnię w pokoju dzieci.
— To twoja wina! — wrzeszczał Kuba na Zosię. — Gdybyś nie powiedziała tacie o tej butelce, mama by żyła!
Zamarłem. Weszłam do pokoju i zobaczyłem Zosię skuloną na łóżku.
— Kuba! — powiedziałem ostro. — To nie jest jej wina.
Chłopak spojrzał na mnie z nienawiścią.
— Nic nie rozumiesz! Ty nie jesteś naszym ojcem!

Te słowa uderzyły mnie jak policzek. Przez chwilę chciałem wyjść i trzasknąć drzwiami. Ale zostałem. Usiadłem obok Zosi i objąłem ją ramieniem.
— Wiem, że jest wam ciężko — powiedziałem cicho. — Ale musicie być razem. Inaczej wszyscy się pogubimy.

Następnego dnia zadzwonił Paweł. Był jeszcze bardziej rozbity niż wcześniej.
— Nie dam rady… — wyszeptał do słuchawki. — Oddaj je do domu dziecka…
Zamarłem. Przez chwilę nie mogłem oddychać.
— Nie zrobię tego — odpowiedziałem stanowczo. — Zostaną ze mną.

Mama była wściekła.
— Myślisz, że dasz radę? Sam? Bez żony? Bez doświadczenia?
— Muszę spróbować — odpowiedziałem i po raz pierwszy poczułem w sobie siłę.

Zacząłem szukać pomocy: psycholog dla dzieci, rozmowy z pedagogiem szkolnym, wsparcie sąsiadki pani Jadzi, która przynosiła nam domowe ciasto i dobre słowo. Powoli zaczęliśmy budować nowy rytm dnia: wspólne śniadania, odrabianie lekcji przy jednym stole, wieczorne czytanie bajek Hani.

Ale problemy nie znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kuba zaczął uciekać z domu po lekcjach, Zosia zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Michał przestał mówić do kogokolwiek poza Hanią.

Pewnego dnia zadzwoniła wychowawczyni Kuby.
— Panie Tomku, Kuba pobił się w szkole…
Pojechałem natychmiast. Siedział skulony na ławce przed gabinetem dyrektora.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytałem cicho.
— Bo oni mówili o mamie… że była pijaczką…
Objąłem go mocno.
— Jesteśmy rodziną, Kuba. I razem damy radę.

Wieczorem usiedliśmy wszyscy przy stole.
— Chcę was o coś poprosić — zacząłem niepewnie. — Wiem, że nie jestem waszym tatą ani mamą. Ale chcę być dla was kimś ważnym. Może nie zawsze będę wiedział jak… ale będę próbował każdego dnia.
Zosia spojrzała na mnie po raz pierwszy od tygodni z odrobiną nadziei w oczach.

Minęły miesiące zanim nauczyliśmy się być razem naprawdę: kłócić się bez ranienia siebie nawzajem, rozmawiać o tym co boli, śmiać się z drobiazgów. Czasem mam wrażenie, że ten nasz ogród jest nadal niewidzialny dla innych – pełen chwastów i kolców – ale dla nas stał się domem.

Dziś patrzę na nich jak zasypiają i zastanawiam się: czy można pokochać cudze dzieci jak własne? Gdzie kończy się obowiązek, a zaczyna prawdziwa miłość? Co wy o tym myślicie?