Niewidzialna wojna: Serce matki na rozdrożu

– Czy pani naprawdę nie widzi, co pani robi? – głos Magdy drżał od gniewu, a ja ścisnęłam telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. – Michał jest moim mężem, a pani wciąż próbuje nas poróżnić!

Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na zdjęcie Michała z pierwszej komunii – uśmiechnięty chłopiec w białej albę, jeszcze wtedy mój cały świat. Teraz miał trzydzieści pięć lat i był mężem Magdy od pięciu lat. A ja? Ja byłam tylko przeszkodą.

– Magdo, nigdy nie chciałam… – zaczęłam, ale przerwała mi bezlitośnie.

– Proszę już nie dzwonić do nas codziennie! Michał ma swoją rodzinę. Proszę to w końcu zrozumieć!

Usłyszałam trzask odkładanej słuchawki. Przez chwilę siedziałam w ciszy, czując jak łzy napływają mi do oczu. W tym momencie drzwi do mieszkania otworzyły się i weszła moja sąsiadka, pani Zofia.

– Pani Haniu, wszystko w porządku? – zapytała z troską.

Pokręciłam głową. – Dostałam właśnie burę od synowej. Mówi, że się wtrącam.

Pani Zofia usiadła naprzeciwko mnie i ujęła moją dłoń. – Wie pani, ja też to kiedyś przeżyłam. Ale proszę pamiętać, że dzieci muszą żyć własnym życiem.

Wiedziałam o tym. Ale czy to znaczyło, że mam przestać być matką? Przecież Michał był moim jedynym dzieckiem. Po śmierci męża całe moje życie krążyło wokół niego. To ja prowadziłam go na pierwsze zajęcia karate, ja opatrywałam zdarte kolana, ja płakałam ze wzruszenia na jego maturze.

Kiedy poznał Magdę, czułam radość i niepokój jednocześnie. Była piękna, pewna siebie, z dużego miasta. Ja – zwykła nauczycielka z małego miasteczka pod Łodzią – czułam się przy niej jak ktoś z innego świata. Starałam się być miła, zapraszałam ich na obiady, piekłam ulubione ciasta Michała. Ale Magda zawsze patrzyła na mnie chłodno.

Pamiętam pierwszy konflikt – o święta Bożego Narodzenia. Chciałam, żeby spędzili Wigilię u mnie, jak co roku. Magda powiedziała stanowczo:

– W tym roku jesteśmy u moich rodziców. Proszę nie robić scen.

Michał milczał. Zawsze milczał, gdy chodziło o wybór między mną a żoną. To bolało najbardziej.

Z czasem zaczęli rzadziej przyjeżdżać. Telefony stawały się coraz krótsze. Gdy pytałam Michała, czy wszystko w porządku, odpowiadał wymijająco:

– Mamo, mamy dużo pracy…

A ja czułam się coraz bardziej samotna w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień.

Któregoś dnia spotkałam Magdę przypadkiem na rynku. Stała przy stoisku z warzywami, rozmawiała przez telefon i nawet nie zauważyła mnie. Podeszłam nieśmiało.

– Dzień dobry, Magdo.

Spojrzała na mnie chłodno.

– Dzień dobry.

– Może wpadniecie w niedzielę na obiad? Upiekę szarlotkę…

– Nie wiem, zobaczymy – rzuciła i odwróciła się do sprzedawczyni.

Wróciłam do domu ze ściśniętym sercem. Czy naprawdę byłam taka nieznośna? Czy moja troska była aż tak przytłaczająca?

Wieczorem zadzwonił Michał.

– Mamo, Magda mówiła, że ci przykro… Ale musisz zrozumieć, że mamy swoje życie.

– Rozumiem – odpowiedziałam cicho. – Ale czasem chciałabym po prostu was zobaczyć.

– Będziemy się odzywać – rzucił szybko i zakończył rozmowę.

Zaczęłam coraz częściej rozmawiać z panią Zofią i innymi sąsiadkami. Wspólne herbaty i plotki pomagały mi przetrwać samotne wieczory. Ale gdy wracałam do pustego mieszkania, czułam się jak cień dawnej siebie.

Któregoś dnia zachorowałam na grypę. Leżałam sama przez trzy dni z gorączką i dreszczami. Zadzwoniłam do Michała:

– Synku… źle się czuję…

– Mamo, nie mogę teraz przyjechać. Magda ma ważną prezentację w pracy, a ja muszę zostać z Antosiem.

Antoś – mój wnuk! Tak rzadko go widywałam… Ostatni raz widziałam go pół roku temu na jego trzecich urodzinach. Magda nie pozwalała mi zabierać go do siebie:

– Jest jeszcze za mały – mówiła sztywno.

Czułam się jak intruz we własnej rodzinie.

Po wyzdrowieniu postanowiłam napisać list do Michała. Pisałam długo, łzy kapały mi na kartkę:

„Synku,
Nie wiem już, jak mam żyć bez waszego ciepła i obecności. Jeśli zrobiłam coś źle – przepraszam. Chciałabym tylko być częścią waszego życia…”

Nie dostałam odpowiedzi.

Minęły miesiące. Zbliżały się moje sześćdziesiąte urodziny. Marzyłam o tym, żeby spędzić je z rodziną. Zadzwoniłam do Michała:

– Synku… Może przyjedziecie w niedzielę? Upiekę tort…

– Mamo… Nie wiem… Magda nie czuje się najlepiej…

Znowu wymówka.

W dzień urodzin przyszła tylko pani Zofia z kwiatami i ciastem. Siedziałyśmy razem przy stole, a ja udawałam radość.

Wieczorem zadzwonił telefon. Michał.

– Wszystkiego najlepszego, mamo – powiedział szybko.

– Dziękuję… Może chociaż Antosia usłyszę?

– Śpi już – skłamał chyba.

Po tej rozmowie długo płakałam.

Kilka tygodni później spotkałam Magdę na spacerze z Antosiem w parku. Chciałam podejść, ale zobaczyłam jej spojrzenie pełne chłodu i pogardy. Odwróciła się i poszła w przeciwną stronę.

Zaczęły mnie nachodzić myśli: może rzeczywiście jestem winna? Może za bardzo trzymałam Michała przy sobie? Może powinnam była mieć więcej dzieci?

Pewnego wieczoru zadzwoniła pani Zofia:

– Haniu, chodź do nas na kolację. Będzie Basia z wnukami.

Poszłam niechętnie. Patrzyłam na ich rodzinne ciepło i czułam ukłucie zazdrości i żalu.

Po powrocie do domu usiadłam przy oknie i patrzyłam na ciemniejące niebo nad miasteczkiem. Wzięłam do ręki stare zdjęcie Michała i zaczęłam mówić sama do siebie:

– Czy naprawdę bycie matką jedynaka to przekleństwo? Czy można kochać za bardzo?

Czasem myślę, że rodzina to najtrudniejsza układanka świata – im bardziej próbujesz ją poskładać, tym więcej kawałków wypada z rąk…

A wy? Czy też czuliście się kiedyś niepotrzebni własnym dzieciom? Jak znaleźć równowagę między troską a wolnością dla tych, których kochamy najbardziej?