Nie wierzę, że to zrobili: Dali mi zrujnowaną chatę, a teraz chcą ją odzyskać po remoncie

– Nie wierzę, że to mówisz, mama. Przecież sama powiedziałaś, że ta chata jest nic nie warta! – krzyknąłem, czując jak serce wali mi w piersi jak młotem. Stałem na środku kuchni, jeszcze pachnącej świeżością po remoncie, a ona patrzyła na mnie z chłodnym spokojem, którego nigdy nie potrafiłem zrozumieć.

– Czasy się zmieniają, Paweł. Teraz to miejsce ma wartość. – Jej głos był twardy jak lód. – Poza tym, to zawsze była nasza rodzinna własność.

Wtedy poczułem się, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przypomniałem sobie ten dzień sprzed trzech lat, kiedy przyjechaliśmy tu z Magdą i naszym synkiem Antkiem. Chata stała na końcu wsi pod Sieradzem, z odpadającym tynkiem i dachem, który groził zawaleniem. Mama i wujek Zbyszek stali wtedy na podwórku i machali rękami.

– Weźcie to sobie, dzieciaki – powiedział wujek. – My już nie mamy siły się tym zajmować. Róbcie, co chcecie. Nawet nie będziemy wam przeszkadzać.

Pamiętam, jak Magda ścisnęła mnie za rękę. Byliśmy wtedy na dnie – kredyt na mieszkanie w Łodzi, ja po zwolnieniu z pracy w fabryce, ona na urlopie macierzyńskim. Chata wydawała się wtedy przekleństwem i wybawieniem jednocześnie.

Przez pierwsze miesiące przeklinałem ten dom codziennie. Zimą wiatr hulał po izbach, a szczury urządzały sobie wyścigi pod podłogą. Ale potem coś się zmieniło. Zacząłem naprawiać dach z sąsiadem Jankiem, Magda malowała ściany, Antek biegał boso po trawie. Każda cegła, każda deska była jak plaster na nasze rany.

– Paweł, nie możemy pozwolić im tego zabrać – szepnęła Magda teraz, stojąc za moimi plecami. – To nasz dom.

Mama wzruszyła ramionami.

– Przykro mi, ale rozmawiałam już z Zbyszkiem. Chcemy sprzedać działkę. Potrzebujemy pieniędzy.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Przez trzy lata włożyliśmy tu wszystko – oszczędności, czas, serce. Każdy weekend spędzaliśmy na wsi; nawet Antek nauczył się wbijać gwoździe szybciej niż ja.

– To nie jest sprawiedliwe – powiedziałem cicho.

Mama spojrzała na mnie z czymś na kształt żalu.

– Życie nie jest sprawiedliwe. Ty masz swoje mieszkanie w mieście, my mamy swoje potrzeby.

Wyszedłem przed dom i usiadłem na schodach. Słońce zachodziło nad polami rzepaku. Pamiętam, jak pierwszy raz tu przyjechaliśmy – wszystko było szare i smutne. Teraz ogród kwitł, a chata wyglądała jak z bajki.

Wieczorem zadzwonił wujek Zbyszek.

– Paweł… Wiem, że to trudne. Ale mama ma długi po tacie. Ja też nie mam lekko. Może dogadamy się jakoś? Może odkupić od nas tę działkę?

– Za co? – zapytałem gorzko. – Ledwo wiążemy koniec z końcem.

– To nie moja wina – burknął i rozłączył się.

Magda płakała tej nocy długo. Antek przyszedł do nas do łóżka i tulił się do niej mocno.

– Tato… Nie chcę wracać do miasta – powiedział cicho.

Nie spałem do rana. W głowie miałem tylko jedno: czy naprawdę można komuś dać dom tylko po to, żeby go potem odebrać? Czy rodzina powinna tak postępować?

Następnego dnia poszedłem do sołtysa, pana Marka.

– Panie Pawle… Ja bym się nie dał tak łatwo – powiedział poważnie. – Macie coś na piśmie?

Zawstydziłem się. Oczywiście, że nie mieliśmy żadnej umowy. Wszystko było „po rodzinie”, „na gębę”.

– Ale przecież oni sami powiedzieli…

Sołtys pokręcił głową.

– Ludzie gadają różne rzeczy. Papier jest ważniejszy niż słowo.

Wróciłem do domu jeszcze bardziej przybity. Magda siedziała przy stole i przeglądała stare zdjęcia – te sprzed remontu i te nowe, gdzie Antek śmieje się na tle odnowionych ścian.

– Może powinniśmy walczyć? – zapytała cicho.

Nie wiedziałem już niczego. Z jednej strony czułem gniew i żal do mamy i wujka; z drugiej – rozumiałem ich sytuację finansową. Ale czy to usprawiedliwiało zabranie nam wszystkiego?

Przez kolejne tygodnie atmosfera gęstniała jak burzowe chmury nad polami. Mama przestała odbierać telefony, wujek unikał mnie na ulicy w Sieradzu. Nawet sąsiedzi zaczęli szeptać za naszymi plecami.

Pewnej niedzieli przyszła do nas ciotka Basia.

– Dziecko… Oni zawsze byli tacy – westchnęła ciężko. – Najpierw dają, potem żałują. Ale ty masz prawo tu być! To ty uratowałeś ten dom!

Jej słowa dodały mi odwagi. Poszedłem do prawnika w mieście.

– Sprawa jest trudna – powiedział mecenas Kowalczyk po przejrzeniu dokumentów (a raczej ich braku). – Ale jeśli udowodnimy nakład pracy i inwestycji… Może uda się wywalczyć jakieś odszkodowanie albo prawo pierwokupu.

Zacząłem zbierać rachunki za materiały budowlane, zdjęcia sprzed i po remoncie, nawet świadectwa sąsiadów o tym, jak harowaliśmy tu całymi dniami.

W międzyczasie mama przysłała list:

„Pawełku,
Nie chcę wojny w rodzinie. Ale musisz zrozumieć moją sytuację. Jeśli znajdziesz pieniądze na wykupienie chaty – oddam ci ją bez żalu. Jeśli nie… będziemy musieli ją sprzedać komuś innemu.”

Poczułem się zdradzony jak nigdy dotąd. Przez całe życie starałem się być dobrym synem: pomagałem mamie po śmierci taty, opiekowałem się nią podczas choroby… A teraz miałem stracić wszystko przez pieniądze?

Magda zaczęła szukać dodatkowej pracy; ja łapałem fuchy przy remontach u sąsiadów. Każda złotówka była na wagę złota. Antek coraz częściej pytał:

– Tato… Czy będziemy musieli się wyprowadzić?

Nie umiałem mu odpowiedzieć.

W końcu nadszedł dzień spotkania u notariusza. Mama przyszła z wujkiem Zbyszkiem; ja z Magdą i Antkiem trzymającym mnie kurczowo za rękę.

– Paweł… To nic osobistego – powiedziała mama cicho.

Spojrzałem jej prosto w oczy:

– Dla mnie to wszystko osobiste.

Notariusz przeczytał dokumenty; mama podała kwotę wykupu – sumę dla nas astronomiczną.

– Nie mam tyle pieniędzy – powiedziałem bezsilnie.

Wtedy Magda wyjęła kopertę ze wszystkimi rachunkami i zdjęciami.

– Proszę zobaczyć, ile tu pracy i serca zostało włożone! Czy naprawdę chcecie nam to odebrać?

Na chwilę zapadła cisza tak gęsta, że słychać było tylko tykanie zegara na ścianie.

W końcu notariusz zaproponował kompromis: jeśli znajdziemy połowę kwoty w ciągu pół roku – chata zostanie nasza; jeśli nie – dostaniemy zwrot kosztów remontu i będziemy musieli się wyprowadzić.

Wyszliśmy stamtąd roztrzęsieni i zmęczeni jak nigdy wcześniej. Przez kolejne miesiące pracowaliśmy ponad siły; pomagali nam sąsiedzi i ciotka Basia pożyczyła trochę pieniędzy…

Udało się zebrać potrzebną sumę niemal w ostatniej chwili.

Dziś siedzę na tych samych schodach przed chatą i patrzę na zachód słońca nad polami rzepaku. Dom jest nasz – ale za jaką cenę? Straciłem część rodziny; mama już prawie się do mnie nie odzywa…

Czasem pytam sam siebie: czy warto było walczyć o ten dom za wszelką cenę? Czy dom bez rodziny to jeszcze dom? Co wy byście zrobili na moim miejscu?