Nie chciałam być macochą — to nie było moje życie ani mój wybór

— Nie rozumiesz, Anka, oni są moimi dziećmi. Zawsze będą na pierwszym miejscu — Piotr mówił to z takim spokojem, jakby tłumaczył mi coś oczywistego. A ja stałam w kuchni, ściskając kubek herbaty tak mocno, że aż bolały mnie palce. W tamtej chwili miałam ochotę wykrzyczeć mu w twarz: „A ja? Ja też się liczę?”

Nigdy nie zapisywałam się na bycie macochą. To nie było moje życie, nie mój wybór. Kiedy poznałam Piotra, od razu postawił sprawę jasno: troje dzieci z pierwszego małżeństwa, alimenty, hojne prezenty dla nich i plany kupna mieszkania dla każdego. Miałam dwadzieścia siedem lat, on trzydzieści siedem. Wiedziałam, na co się piszę. Co więcej, nawet mnie to wtedy fascynowało — dojrzały facet, odpowiedzialny ojciec, ktoś, kto wie, czego chce od życia. Ale nikt nie uprzedził mnie, jak bardzo można się poczuć samotnym w tłumie.

Pierwszy raz zobaczyłam dzieci Piotra w niedzielę wielkanocną. Najstarsza — Zosia — miała wtedy czternaście lat i patrzyła na mnie z takim chłodnym dystansem, jakby już wiedziała, że jestem intruzem. Kuba miał jedenaście lat i przez całą wizytę nie powiedział ani słowa, tylko grał na telefonie. Najmłodsza, Hania, była jeszcze dzieckiem — osiem lat i ogromne oczy pełne nieufności. Próbowałam być miła. Upiekłam sernik według przepisu mojej mamy, zaproponowałam planszówki. Zosia przewróciła oczami: „U nas w domu się tak nie robi.”

Piotr był dumny ze swoich dzieci. Opowiadał o nich przy każdej okazji: jak Zosia wygrała konkurs recytatorski, jak Kuba świetnie gra w piłkę, jak Hania nauczyła się czytać szybciej niż rówieśnicy. Słuchałam tych historii z uśmiechem przyklejonym do twarzy, ale w środku czułam się coraz bardziej niewidzialna. Nasze wspólne życie zaczęło się kręcić wokół weekendowych wizyt dzieci, wyjazdów na ferie i urodzinowych prezentów. Każda decyzja — nawet o tym, gdzie pojedziemy na wakacje — była konsultowana z trójką małych ludzi, którzy patrzyli na mnie jak na obcą.

Najgorsze były święta. W Wigilię Piotr zawsze jechał najpierw do swojej byłej żony, żeby spędzić czas z dziećmi. Wracał późno wieczorem, zmęczony i rozdrażniony. Ja czekałam przy stole z barszczem i uszkami, czując się jak statystka w jego życiu. Raz odważyłam się zapytać:

— Może w tym roku spędzimy Wigilię razem?

Spojrzał na mnie z wyrzutem:

— Przecież wiesz, że dzieci są najważniejsze.

Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą złość. Czy naprawdę muszę zawsze być na drugim miejscu? Czy to jest cena za miłość do mężczyzny z przeszłością?

Z czasem zaczęły się konflikty. Zosia otwarcie mnie ignorowała. Kiedy próbowałam rozmawiać z Piotrem o problemach wychowawczych — na przykład o tym, że Kuba zostawia wszędzie brudne talerze albo Hania krzyczy na mnie bez powodu — słyszałam tylko:

— Nie przesadzaj, to dzieci.

Czułam się coraz bardziej osamotniona. Moje koleżanki wychodziły za mąż za facetów bez bagażu. Rodziły dzieci i opowiadały o wspólnych planach na przyszłość. Ja miałam tylko wieczne kompromisy i poczucie winy.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama:

— Aniu, czy ty jesteś szczęśliwa?

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy bycie macochą to naprawdę rola dla mnie? Czy potrafię pokochać cudze dzieci? A może powinnam odejść i zacząć wszystko od nowa?

Najtrudniejszy moment przyszedł latem, kiedy Piotr postanowił kupić mieszkanie dla Zosi. Nie konsultował tego ze mną — po prostu pewnego dnia oznajmił:

— Muszę zadbać o przyszłość moich dzieci.

Poczułam się zdradzona. Przez kilka dni nie odzywałam się do niego prawie wcale. W końcu wybuchłam:

— A co ze mną? Czy ja też się liczę? Czy kiedykolwiek będziemy mieli coś wspólnego?

Piotr spojrzał na mnie zaskoczony:

— Przecież wiedziałaś, że mam dzieci.

Tak, wiedziałam. Ale nikt nie powiedział mi, jak bardzo będę musiała rezygnować z siebie.

Zaczęłam szukać wsparcia w internecie — fora dla macoch pełne były podobnych historii: kobiety niewidzialne dla swoich partnerów, wiecznie drugie po byłych żonach i dzieciach. Poczułam ulgę — nie jestem sama.

Któregoś wieczoru Hania przyszła do mnie do kuchni.

— Aniu… — zaczęła nieśmiało — czy możesz mi pomóc z zadaniem domowym?

Było to pierwsze ciepłe słowo od miesięcy. Usiadłyśmy razem przy stole i przez chwilę poczułam się potrzebna. Ale następnego dnia Zosia rzuciła mi pod nosem:

— Nie musisz się starać. I tak nigdy nie będziesz naszą mamą.

Zabolało bardziej niż chciałam przyznać.

Czasami myślę o odejściu. O tym, jak wyglądałoby moje życie bez tych wszystkich kompromisów i łez w poduszkę. Ale potem patrzę na Piotra — zmęczonego, ale kochającego ojca — i zastanawiam się: czy potrafiłabym żyć bez niego?

Może bycie macochą to nie jest wybór — może to próba charakteru? Może trzeba nauczyć się kochać nie tylko partnera, ale i jego przeszłość?

Czasem pytam siebie: czy można być szczęśliwym w czyimś życiu? Czy zawsze będę tylko dodatkiem do cudzego świata? Może ktoś z was zna odpowiedź…