Nie chcę być służącą własnej rodziny – historia Krystyny z Poznania

– Krystyna, gdzie są moje czyste koszule?! – głos Andrzeja odbija się echem po kuchni, a ja znowu czuję to znajome ukłucie w żołądku.

Nie odpowiadam od razu. Wycieram ręce o fartuch, bo właśnie kończyłam obierać ziemniaki na obiad. W głowie kłębią mi się myśli: „Czy naprawdę jestem tylko od tego? Czy ktoś tu w ogóle widzi we mnie człowieka?”

– W szafie, Andrzej! – odpowiadam w końcu, starając się nie podnosić głosu.

Słyszę, jak tupie po schodach. Za chwilę pojawia się w drzwiach kuchni, z miną obrażonego dziecka.

– Mówiłem ci już tyle razy, żebyś nie wkładała ich na sam dół! Zawsze muszę wszystkiego szukać!

Patrzę na niego i czuję, jak narasta we mnie złość. Przez osiem lat naszego małżeństwa robiłam wszystko, żeby nasz dom był miejscem ciepłym i przytulnym. Chciałam, żeby dzieci miały szczęśliwe dzieciństwo, a Andrzej wracał do domu z uśmiechem. Ale coraz częściej mam wrażenie, że jestem tu tylko po to, żeby sprzątać, gotować i prać.

Moja teściowa, pani Halina, mieszka dwie ulice dalej. Prawie codziennie wpada „na kawę”, a przy okazji rzuca kąśliwe uwagi:

– Krystynko, znowu masz kurz na półkach. Kiedyś kobiety bardziej dbały o dom…

Albo:

– Zosia (moja szwagierka) to potrafi upiec trzy ciasta w jeden dzień i jeszcze dzieciom lekcje odrobić!

Zawsze się wtedy uśmiecham, choć w środku gotuje się we mnie bunt. Czy naprawdę jestem gorsza? Czy naprawdę muszę być perfekcyjną gospodynią, żeby zasłużyć na szacunek?

Dzieci – Ania i Michał – mają po siedem i pięć lat. Kocham je nad życie, ale nawet one zaczynają traktować mnie jak kogoś, kto jest „na zawołanie”.

– Mamo, gdzie są moje kredki?
– Mamo, zrób mi kanapkę!
– Mamo, a Michał mnie bije!

Czasem mam ochotę wyjść z domu i nie wracać przez kilka godzin. Ale wiem, że wtedy wszystko się zawali. Kto zrobi obiad? Kto przypilnuje dzieci? Kto posprząta po psie?

Pamiętam dzień naszego ślubu. Byłam wtedy taka szczęśliwa! Andrzej patrzył na mnie z dumą i czułością. Obiecywał mi wsparcie i miłość. Ja też przysięgałam mu wszystko, co najlepsze. Ale nikt nie mówił mi wtedy, że będę musiała rezygnować z siebie.

Kiedyś miałam marzenia. Chciałam skończyć studia pedagogiczne i pracować z dziećmi w przedszkolu. Ale po urodzeniu Ani wszystko się zmieniło. Andrzej zarabiał dobrze jako kierowca ciężarówki – uznaliśmy więc, że lepiej będzie, jeśli zostanę w domu.

– Dzieci potrzebują matki – mówiła teściowa.
– Po co ci praca? Andrzej cię utrzyma – powtarzała mama.

A ja słuchałam. Bo przecież tak trzeba. Bo przecież rodzina jest najważniejsza.

Ale teraz czuję się jak cień samej siebie. Każdy dzień wygląda tak samo: pobudka o szóstej rano, śniadanie dla wszystkich, odprowadzenie Ani do szkoły, zakupy, sprzątanie, gotowanie obiadu… Potem pranie, prasowanie, zabawa z dziećmi (choć często nie mam już siły), kolacja i wieczorne szykowanie wszystkiego na następny dzień.

Andrzej wraca zmęczony. Siada przed telewizorem albo komputerem. Czasem rzuci:

– Co dziś na obiad?

Albo:

– Dzieci były grzeczne?

I tyle rozmowy.

Ostatnio próbowałam z nim porozmawiać.

– Andrzej… Czuję się zmęczona. Może mógłbyś czasem pomóc? Albo chociaż zabrać dzieci na spacer?

Spojrzał na mnie zdziwiony:

– Przecież siedzisz cały dzień w domu! Ja pracuję fizycznie! Ty masz lżej!

Zacisnęłam zęby. Nie chciałam się kłócić przy dzieciach.

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. W głowie miałam tysiące myśli: „Czy naprawdę jestem tylko służącą? Czy nikt nie widzi mojego wysiłku?”

Następnego dnia postanowiłam zrobić coś dla siebie. Zapisałam się na kurs online – pedagogika przedszkolna. Chciałam poczuć się znów kimś więcej niż tylko gospodynią domową.

Ale nawet to spotkało się z krytyką.

– Po co ci to? – zapytała teściowa. – Lepiej byś okna umyła!
– Nie masz innych zajęć? – dodał Andrzej.

Poczułam się upokorzona. Ale nie poddałam się.

Zaczęłam rozmawiać z koleżankami ze szkoły Ani. Okazało się, że wiele z nich czuje podobnie. Jedna z nich – Magda – powiedziała mi:

– Krystyna, musisz walczyć o siebie! Inaczej wszyscy będą cię traktować jak powietrze.

To była dla mnie iskra nadziei.

Zaczęłam stawiać granice. Przestałam robić wszystko za wszystkich. Gdy Andrzej zapytał o koszule, powiedziałam:

– Są tam, gdzie je zostawiłeś. Możesz sam poszukać.

Dzieci nauczyłam odkładać zabawki i pomagać przy stole.

Nie było łatwo. Andrzej był obrażony przez kilka dni. Teściowa patrzyła na mnie jak na wariatkę.

Ale ja poczułam ulgę.

Z czasem zaczęli zauważać różnicę. Dom nie był już tak idealnie czysty jak dawniej – ale za to ja byłam spokojniejsza i bardziej obecna dla dzieci.

Po kilku miesiącach kursu dostałam propozycję pracy w pobliskim przedszkolu na pół etatu.

Bałam się powiedzieć o tym Andrzejowi.

– Chciałabym wrócić do pracy – zaczęłam niepewnie przy kolacji.
– Po co ci to? Przecież mamy pieniądze…
– Ale ja chcę czegoś więcej niż tylko sprzątania i gotowania! Chcę być przykładem dla Ani i Michała! Chcę pokazać im, że mama też ma marzenia!

Był wściekły. Przez kilka dni prawie ze sobą nie rozmawialiśmy.

Ale ja nie ustąpiłam.

Dziś pracuję trzy razy w tygodniu w przedszkolu. Zarabiam niewiele – ale czuję się potrzebna i spełniona.

Andrzej powoli zaczyna rozumieć, że dom to nie tylko moja odpowiedzialność. Dzieci są dumne ze swojej mamy.

Czasem jeszcze słyszę kąśliwe uwagi od teściowej czy sąsiadek:

– Teraz to już nikt nie dba o dom jak dawniej…
Ale już mnie to nie rusza.

Wieczorami siadam przy oknie z kubkiem herbaty i myślę: „Czy naprawdę trzeba było aż tyle odwagi, żeby zawalczyć o siebie?”
Czy każda kobieta musi przejść przez taki bunt, żeby być szczęśliwą?
Co wy byście zrobiły na moim miejscu?