Nazywali mnie ciocią, ale patrzyli tylko na mój adres: Jak bliscy zamienili się w obcych

– Ciociu Zosiu, przecież to tylko formalność – powiedziała Marta, patrząc na mnie tym swoim uśmiechem, który zawsze wydawał mi się trochę za szeroki, trochę za pewny siebie. Siedziała naprzeciwko mnie przy moim starym dębowym stole, na którym stały dwie filiżanki herbaty i talerz z kruchymi ciasteczkami. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił w szyby, a w powietrzu unosił się zapach mokrych płaszczy i starego drewna.

Zawsze uważałam się za osobę spokojną, może nawet zbyt spokojną. Miałam swoje rytuały – herbata o siedemnastej, radio grające cicho w tle, zapach starych książek w bibliotece, w której pracowałam prawie trzydzieści lat. Mieszkałam sama w trzypokojowym mieszkaniu w kamienicy w centrum miasta. Wysokie sufity, skrzypiący parkiet, stare drzwi z mlecznymi szybami – wszystko to miało dla mnie wartość nie do opisania. To był mój świat, moje schronienie przed hałasem i chaosem codzienności.

Marta była córką mojej młodszej siostry, Anny. Od dziecka byłam dla niej „ciocią Zosią”, tą, która zawsze miała czas na rozmowę, na opowieść o dawnych czasach, na wspólne pieczenie szarlotki. Ale coś się zmieniło. Odkąd Marta zaczęła studia w Warszawie i wracała do rodzinnego miasta tylko od święta, nasze relacje stały się chłodniejsze. Coraz częściej miałam wrażenie, że patrzy na mnie nie jak na człowieka, ale jak na adres – adres w centrum miasta, który mógłby jej się przydać.

– Formalność? – powtórzyłam powoli, czując jak coś ściska mnie w gardle. – Marta, nie rozumiem. Chcesz, żebym przepisała na ciebie mieszkanie?

– No… tak byłoby najprościej. Wiesz, teraz wszystko jest takie drogie. Mama mówiła, że i tak nie masz nikogo bliskiego poza nami. A ja mogłabym tu zamieszkać z Bartkiem…

Zamilkła na chwilę i spojrzała na mnie wyczekująco. Poczułam się jak przedmiot, który można przekazać z rąk do rąk. Przez chwilę miałam ochotę wybuchnąć śmiechem – czy naprawdę myślała, że dam się tak łatwo zmanipulować?

Przypomniałam sobie rozmowy z Anną sprzed kilku miesięcy. Były coraz bardziej natarczywe: „Zosiu, po co ci takie duże mieszkanie? Sama tu siedzisz jak mysz pod miotłą. Marta by się przydało…”. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, do czego to zmierza.

– A co jeśli nie chcę? – zapytałam cicho.

Marta wzruszyła ramionami.

– To twoja decyzja, ciociu. Ale pomyśl – ja tu mogłabym mieć rodzinę, dzieci… Ty przecież już nie potrzebujesz tyle miejsca.

W jej głosie nie było czułości ani troski. Była tylko kalkulacja.

Tamtego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku i słuchałam tykania zegara. Przypominałam sobie dzieciństwo Marty – jej śmiech, jej pierwsze kroki na moim parkiecie, jej łzy po rozbitym kolanie. Czy naprawdę stała się kimś obcym? Czy to ja byłam naiwna?

Następnego dnia zadzwoniła Anna.

– Zosiu, Marta mówiła mi o waszej rozmowie. Nie bądź taka uparta! Przecież jesteśmy rodziną. Ty masz mieszkanie, ona potrzebuje pomocy…

– Pomocy? – przerwałam jej ostro. – Pomoc to coś innego niż oddanie całego życia komuś tylko dlatego, że jest młodszy i głośniejszy.

Anna westchnęła ciężko.

– Zawsze byłaś dziwna. Zawsze wszystko musiało być po twojemu.

Rozłączyła się bez pożegnania.

Przez kolejne tygodnie czułam się jak intruz we własnym domu. Marta przestała dzwonić. Anna pisała krótkie wiadomości – zimne i oficjalne jak urzędowe pisma. Nawet sąsiedzi zaczęli patrzeć na mnie inaczej – czyżby już wiedzieli? Plotki rozchodzą się szybko w takich kamienicach.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Halina.

– Pani Zosiu, słyszałam… To prawda, że oddaje pani mieszkanie siostrzenicy?

Poczułam rumieniec na twarzy.

– Nie oddaję niczego – odpowiedziałam twardo.

Ale w środku czułam się coraz bardziej samotna. Nawet biblioteka przestała być azylem – młode dziewczyny szeptały coś za moimi plecami, a ja udawałam, że nie słyszę.

Któregoś wieczoru Marta przyszła bez zapowiedzi.

– Ciociu… Przepraszam za tamtą rozmowę. Może rzeczywiście za bardzo naciskałam… Ale rozumiesz chyba moją sytuację? Bartek stracił pracę, ja mam tylko umowę-zlecenie…

Patrzyłam na nią długo. Widziałam w niej dziecko i dorosłą kobietę jednocześnie – zagubioną i wyrachowaną.

– Marto – powiedziałam spokojnie – to mieszkanie jest moim domem. Twoim domem jest tam, gdzie budujesz swoje życie z Bartkiem. Nie mogę oddać ci wszystkiego tylko dlatego, że jesteśmy rodziną.

W jej oczach pojawiły się łzy – czy szczere? Nie wiem do dziś.

Po tej rozmowie kontakt niemal się urwał. Anna przestała odbierać telefony. Marta napisała mi krótkiego maila: „Rozumiem twoją decyzję”. Tylko tyle.

Zostałam sama ze swoim mieszkaniem i wspomnieniami. Czasem myślę: może powinnam była być bardziej elastyczna? Może rodzina to jednak coś więcej niż adres i metry kwadratowe? Ale potem przypominam sobie tamten wieczór i wiem jedno: nie chcę być już tylko „ciocią od mieszkania”.

Czy można naprawdę znać swoich bliskich? Czy samotność jest ceną za niezależność? Czasem mam wrażenie, że odpowiedzi nigdy nie znajdę.