Moja rodzina czeka, aż umrę, żeby przejąć moje mieszkanie. Czy to jeszcze dom, czy już pole bitwy?
— Mamo, a może już czas pomyśleć, co będzie z mieszkaniem? — zapytała Ania, moja najstarsza córka, nie patrząc mi w oczy. Siedziałyśmy przy kuchennym stole, a jej palce nerwowo bawiły się obrączką. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywało tylko tykanie zegara i szum ulicy za oknem.
Poczułam, jak serce ściska mi się w piersi. To nie był pierwszy raz, kiedy temat mieszkania pojawił się w rozmowie. Odkąd zachorowałam na serce i lekarz powiedział mi, że powinnam zwolnić tempo życia, dzieci coraz częściej zaczęły zaglądać do mnie — nie z troski, lecz z wyrachowania. Czułam to w ich spojrzeniach, w pytaniach zadawanych niby od niechcenia: „A testament już napisałaś?”, „A może lepiej by było, gdybyś zamieszkała u mnie?”.
Mój syn Tomek był bardziej bezpośredni. — Mamo, przecież i tak nie dasz rady sama tu mieszkać. Po co ci to wszystko? Oddaj mieszkanie komuś z nas, a sama zamieszkaj w domu spokojnej starości. Tam będziesz miała opiekę.
Poczułam wtedy taki gniew i żal, jakiego nie znałam wcześniej. To mieszkanie było moim azylem przez ponad czterdzieści lat. Tu wychowywałam dzieci, tu płakałam po śmierci męża, tu świętowałam ich sukcesy i leczyłam rany po porażkach. Każdy kąt miał swoją historię — a teraz miałabym to wszystko oddać bez walki?
Zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę jestem już tylko przeszkodą na drodze do ich szczęścia? Czy moje życie przestało mieć wartość w momencie, gdy stałam się słaba i chora?
Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz usłyszałam od sąsiadki: — Pani Zosiu, niech pani uważa. Rodzina potrafi być najgorszym wilkiem.
Wtedy się uśmiechnęłam. Teraz wiem, że miała rację.
Zaczęły się codzienne telefony: — Jak się czujesz? — pytała Ania z przesadną troską. — Może przyjadę na weekend i pomogę ci posprzątać?
Ale kiedy tylko przyjeżdżała, zaczynała przeglądać szafki, zaglądać do dokumentów. Raz nawet znalazłam ją w mojej sypialni, jak przeglądała szufladę z papierami.
— Co robisz? — zapytałam ostro.
— Szukam twojego dowodu. Myślałam, że zgubiłaś — odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Nie uwierzyłam jej ani przez chwilę.
Tomek był bardziej nachalny. Przynosił mi ulotki domów opieki, pokazywał zdjęcia pokojów i mówił: — Zobacz, tu jest pięknie. Będziesz miała koleżanki.
A ja chciałam tylko spokoju. Chciałam umrzeć we własnym łóżku, otoczona wspomnieniami, a nie obcymi ludźmi i zapachem szpitalnych środków dezynfekujących.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i poszłam do notariusza. Spisałam testament. Mieszkanie zapisałam mojej wnuczce Julii — jedynej osobie z rodziny, która odwiedzała mnie bezinteresownie. Przychodziła z książkami, rozmawiała ze mną o życiu i nigdy nie pytała o mieszkanie.
Kiedy dzieci dowiedziały się o mojej decyzji, wybuchła burza.
— Jak mogłaś?! — krzyczała Ania przez telefon. — Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłam?
— Sprzedałaś nas za kilka wizyt wnuczki! — dodał Tomek z pogardą.
Przez kilka tygodni nikt się do mnie nie odzywał. Siedziałam sama w pustym mieszkaniu i płakałam. Zastanawiałam się, czy dobrze zrobiłam. Czy powinnam była rozdzielić mieszkanie po równo? Czy może rzeczywiście jestem niesprawiedliwa?
Ale potem przyszła Julia. Usiadła obok mnie na kanapie i powiedziała:
— Babciu, nie musisz się tłumaczyć. Kocham cię za to, kim jesteś, a nie za to, co masz.
To były najpiękniejsze słowa, jakie usłyszałam od lat.
Dziś wiem jedno: rodzina potrafi być zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Najgorsze jest to uczucie samotności wśród najbliższych ludzi.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy dom to miejsce, czy ludzie? Czy można być szczęśliwym tam, gdzie każdy czeka tylko na twoje odejście?
A wy? Czy kiedykolwiek czuliście się obcy we własnym domu?