Miłość na granicy życia i śmierci: Historia Aleksandry i Piotra
— Kocham cię jeszcze mocniej! — krzyknął Piotr, ale jego głos rozmył się wśród szumu kół wózka sunącego po szpitalnym linoleum. Nie słyszałam już niczego. Moja głowa lekko kołysała się w rytm ruchu, a światło jarzeniówek nad moją twarzą zamieniało się w rozmazane smugi. Czułam tylko chłód na dłoniach i dziwną lekkość, jakbym unosiła się gdzieś poza własnym ciałem.
Nie widziałam, jak Piotr rzuca się za mną, jak lekarz zastępuje mu drogę. — Tam pan nie może. Proszę czekać tutaj. — Jego głos był stanowczy, nie znosił sprzeciwu. Piotr opadł na krzesło pod ścianą, zaciskając pięści tak mocno, że aż zbielały mu knykcie. Widziałam to później w jego oczach – strach, bezradność i gniew na cały świat.
Jeszcze rano wszystko wydawało się zwyczajne. Słońce wpadało przez okno naszej kuchni na warszawskim Mokotowie, a ja szykowałam śniadanie dla naszej córki Zosi. Piotr przyszedł z sypialni z kubkiem kawy i pocałował mnie w czoło. — Dziś będzie dobry dzień — powiedział z uśmiechem. Nie wiedziałam wtedy, jak bardzo się mylił.
Od kilku tygodni czułam się coraz gorzej. Zmęczenie, duszności, ból w klatce piersiowej. Zrzucałam to na stres w pracy i obowiązki domowe. Przecież każda matka czasem pada z nóg. Ale tego dnia ból był inny – ostry, przeszywający, jakby ktoś ściskał moje serce żelazną obręczą. Upuściłam talerz na podłogę. Zosia zaczęła płakać, Piotr podbiegł do mnie i złapał mnie w ramiona.
— Ola, co się dzieje? — jego głos drżał.
— Nie wiem… — wyszeptałam, próbując złapać oddech.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie: karetka, sygnały, szpitalny korytarz. Pielęgniarki mówiły coś do siebie półgłosem, lekarz zadawał pytania, na które nie umiałam odpowiedzieć. Czułam tylko narastający lęk – nie o siebie, ale o nich: Piotra i Zosię.
Kiedy zamknęły się za mną drzwi sali operacyjnej, poczułam się zupełnie sama. Przez chwilę miałam wrażenie, że unoszę się nad własnym ciałem i widzę wszystko z góry: Piotra siedzącego pod ścianą, Zosię tulącą misia w poczekalni, moją mamę dzwoniącą do pracy z informacją, że dziś nie przyjdzie.
Wtedy przypomniałam sobie nasze pierwsze spotkanie z Piotrem – na przystanku tramwajowym przy Placu Zbawiciela. Padał deszcz, a on podał mi parasol. Śmialiśmy się wtedy jak dzieci. Potem były wspólne studia, pierwsza praca, ślub w małym kościele na Pradze i narodziny Zosi. Myślałam, że jesteśmy silni, że nic nas nie złamie.
A teraz leżałam na stole operacyjnym i słyszałam tylko urywki rozmów lekarzy:
— Stan niestabilny…
— Trzeba działać natychmiast…
— Proszę przygotować defibrylator…
W tym czasie Piotr siedział na korytarzu i rozmawiał z moją mamą przez telefon:
— Mamo, Ola jest w sali operacyjnej… Tak, lekarze mówią, że to poważne… Nie wiem… Nie wiem!
Słyszałam jego głos w głowie – pełen rozpaczy i bezsilności. Wiedziałam, że obwinia siebie: za to, że nie zauważył wcześniej moich objawów, za to, że nie zmusił mnie do wizyty u lekarza.
Czas płynął inaczej. Przypominałam sobie nasze kłótnie o drobiazgi: o to, kto wyniesie śmieci, kto odbierze Zosię z przedszkola, kto zapomni kupić mleko. Teraz wydawały się tak nieważne…
Nagle poczułam silny ból i ciemność ogarnęła mnie całkowicie.
Obudziłam się kilka godzin później na oddziale intensywnej terapii. Wszystko było białe i sterylne. Nad moim łóżkiem pochylała się pielęgniarka.
— Pani Aleksandro? Słyszy mnie pani?
Skinęłam głową. Gardło miałam suche jak papier.
— Wszystko się udało. Miała pani zawał serca. Lekarze uratowali pani życie.
Z oczu popłynęły mi łzy – nie ze strachu, ale z ulgi. Chciałam zobaczyć Piotra i Zosię.
Po kilku minutach do sali wszedł Piotr. Był blady i zmęczony, ale w jego oczach zobaczyłam coś więcej niż ulgę – zobaczyłam miłość i strach przed utratą.
— Ola… — wyszeptał i usiadł przy moim łóżku. — Przepraszam… Przepraszam za wszystko…
— Nie masz za co przepraszać — odpowiedziałam cicho. — Ja też powinnam była wcześniej zadbać o siebie.
Przez kolejne dni leżałam w szpitalu i patrzyłam przez okno na szare warszawskie niebo. Przychodziła mama z domowym rosołem, Zosia rysowała dla mnie laurki. Piotr siedział przy mnie godzinami i trzymał mnie za rękę.
Zaczęliśmy rozmawiać o rzeczach ważnych i trudnych: o strachu przed chorobą, o tym, jak łatwo zapomnieć o sobie w codziennym biegu. O tym, jak bardzo się kochamy – mimo zmęczenia, kłótni i niedopowiedzeń.
Wróciłam do domu po dwóch tygodniach. Wszystko wydawało się inne – bardziej kruche i cenne zarazem. Każdy poranek był darem; każdy uśmiech Zosi – cudem.
Czasem budzę się w nocy zlękniona – boję się powrotu bólu, boję się zostawić ich samych. Ale wtedy Piotr przytula mnie mocno i szepcze: — Kocham cię jeszcze mocniej.
Czy można nauczyć się żyć na nowo po takim doświadczeniu? Czy potrafimy wybaczyć sobie własną słabość? Może właśnie w tych najtrudniejszych chwilach rodzi się prawdziwa miłość.