Między światłem a cieniem: Powrót Wojciecha na ślub brata
Nad horyzontem niebo już różowiło się, wschód słońca tuż-tuż. W przedziale wagonu wszyscy spali, tylko ja nie mogłem zmrużyć oka, tylko ja obserwowałem narodziny nowego dnia. Leżałem na górnej półce i wpatrywałem się w okno, jakbym chciał wyczytać z tych przemykających krajobrazów odpowiedź na pytanie, które od tygodni nie dawało mi spokoju: czy dobrze robię, wracając do domu? Czy jestem gotów stanąć twarzą w twarz z bratem, którego ślub miał być przecież powodem do radości, a dla mnie stał się źródłem niepokoju?
Coraz częściej migały wioski, stacje z opustoszałymi peronami. Czyżby niedługo miał być w domu? Drzwi przedziału uchyliły się, wpadła konduktorka. Przez chwilę nasze spojrzenia się spotkały — jej zmęczone oczy i moje pełne niepokoju. „Bilety do kontroli,” powiedziała cicho, starając się nie obudzić reszty pasażerów. Podałem jej bilet drżącą ręką. „Daleko pan jedzie?” zapytała szeptem. „Do Piotrkowa,” odpowiedziałem, czując jak serce zaczyna mi walić mocniej. „Aaa, rodzina?” Uśmiechnęła się lekko. „Ślub brata,” rzuciłem krótko, a ona skinęła głową ze zrozumieniem, jakby wiedziała wszystko.
Zamknąłem oczy, próbując przypomnieć sobie ostatnią rozmowę z Adamem. Było to ponad rok temu. Pokłóciliśmy się wtedy o coś głupiego — o pieniądze, o to, kto powinien pomóc rodzicom bardziej, kto jest bardziej odpowiedzialny za to, że tata coraz częściej zagląda do kieliszka. Adam zawsze był tym lepszym synem: spokojny, pracowity, nigdy nie sprawiał problemów. Ja — wieczny buntownik, ten który wyjechał do Warszawy i rzadko dzwonił do domu.
Pociąg zwolnił na kolejnej stacji. Przez chwilę miałem ochotę wysiąść i wrócić do swojego życia w stolicy — tam przynajmniej nikt nie patrzył na mnie z wyrzutem. Ale coś mnie trzymało. Może to była tęsknota za mamą, która zawsze czekała na mnie z otwartymi ramionami, nawet gdy wracałem po długiej nieobecności. Może to była nadzieja, że tym razem uda się naprawić to, co zostało popsute.
Wysiadłem na peronie Piotrkowa. Powietrze pachniało wilgocią i świeżo skoszoną trawą. Mama czekała już na mnie przy starym fiacie. Uśmiechnęła się szeroko, ale w jej oczach widziałem cień smutku.
– Wojtek! – rzuciła się do mnie i mocno przytuliła. – Jak dobrze cię widzieć…
– Ciebie też, mamo – odpowiedziałem cicho.
W drodze do domu milczeliśmy przez dłuższą chwilę. W końcu mama odezwała się pierwsza:
– Adam bardzo się cieszy, że przyjechałeś.
– Naprawdę? – zapytałem z niedowierzaniem.
– Tak… Chciałby z tobą porozmawiać. Wiesz… dużo się zmieniło od twojego wyjazdu.
Zacisnąłem dłonie na kolanach. Bałem się tej rozmowy bardziej niż czegokolwiek innego.
W domu panował gwar przygotowań do ślubu. Ciotki krzątały się po kuchni, tata udawał zajętego naprawianiem czegoś w garażu. Adam siedział w swoim dawnym pokoju i przeglądał garnitur.
– Cześć – powiedziałem niepewnie, stając w drzwiach.
Odwrócił się powoli. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
– Cześć, Wojtek – odpowiedział cicho.
Chciałem powiedzieć coś więcej, przeprosić za wszystko, co wydarzyło się między nami… ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
– Dobrze, że jesteś – dodał Adam po chwili. – Naprawdę.
Usiadłem na łóżku obok niego.
– Słuchaj… Przepraszam za tamto wszystko…
Adam pokręcił głową.
– Nie musisz przepraszać. Ja też byłem uparty. Po prostu… chciałbym, żebyśmy dzisiaj byli rodziną. Tak po prostu.
Poczułem ulgę i jednocześnie żal za stracony czas.
Wieczorem cała rodzina zebrała się przy stole. Tata był wyjątkowo cichy, unikał mojego wzroku. Widziałem jednak, jak ukradkiem ociera łzę z policzka podczas toastu za Adama i jego narzeczoną Magdę.
Noc przed ślubem nie mogłem zasnąć. Siedziałem na ganku i patrzyłem na rozgwieżdżone niebo. Mama usiadła obok mnie.
– Wiesz… zawsze wierzyłam, że jeszcze się pogodzicie – powiedziała cicho.
– Mamo… boję się, że nigdy nie będziemy już tacy jak dawniej.
– Może nie będziemy – odpowiedziała łagodnie – ale możemy spróbować być lepsi niż byliśmy.
Rano dom tętnił życiem. Adam wyglądał na szczęśliwego jak nigdy dotąd. Podczas ceremonii spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko — pierwszy raz od lat poczułem, że naprawdę jestem częścią tej rodziny.
Po weselu usiedliśmy z Adamem na schodach przed domem.
– Dzięki, że przyjechałeś – powiedział cicho.
– Nie mogło mnie tu zabraknąć – odpowiedziałem szczerze.
Patrzyliśmy razem na wschodzące słońce — tak jak wtedy w pociągu patrzyłem przez okno na nowy dzień. Może to właśnie jest początek czegoś nowego?
Czasami zastanawiam się: ile jeszcze takich powrotów przede mną? Czy można naprawdę naprawić to, co zostało złamane? Może najważniejsze to po prostu próbować — nawet jeśli boimy się najbardziej.