Między sercem a rozumem: Historia matki, która straciła córkę i wnuka przez pieniądze

– Mamo, nie rozumiesz! Ty nigdy mnie nie rozumiałaś! – krzyczała Weronika przez telefon, a ja czułam, jak serce ściska mi się z bólu.

– Weroniko, proszę cię… – zaczęłam, ale już słyszałam tylko sygnał rozłączonego połączenia. W tej jednej chwili wiedziałam, że coś się skończyło. Że być może straciłam nie tylko córkę, ale i mojego ukochanego wnuka, Antosia.

Od tamtej rozmowy minął ponad rok. Każdego dnia budzę się z nadzieją, że może dziś zadzwoni, może dziś zobaczę na ekranie telefonu jej imię. Ale nic. Cisza. Czasem wydaje mi się, że słyszę dziecięcy śmiech na klatce schodowej i biegnę do drzwi, by przekonać się, że to nie Antoś. Moje życie zamieniło się w czekanie i żal.

Nie zawsze tak było. Kiedy Weronika była mała, byłam dla niej całym światem. Jej ojciec odszedł, gdy miała pięć lat. Zostałyśmy same w naszym dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Pracowałam wtedy jako pielęgniarka na trzy zmiany, żeby zapewnić nam godne życie. Weronika była grzeczną dziewczynką, choć zamkniętą w sobie. Często rysowała smutne obrazki – domy bez okien albo ludzi bez twarzy. Martwiłam się o nią, ale nie miałam czasu na rozmowy. Musiałam pracować.

Kiedy dorosła, poszła na studia pedagogiczne. Byłam z niej dumna. Pomagałam jej finansowo – płaciłam za akademik, kupowałam ubrania, nawet kiedy zaczęła pracować dorywczo w kawiarni. Potem poznała Pawła – chłopaka z dobrego domu, który szybko ją zostawił, gdy zaszła w ciążę. Wtedy znów zostałyśmy same.

Pamiętam dzień narodzin Antosia. Weronika leżała na szpitalnym łóżku blada i wyczerpana, a ja trzymałam w ramionach maleńkiego chłopca z czarnymi włoskami i wielkimi oczami. Przysięgłam sobie wtedy, że zrobię wszystko, by im pomóc.

Przez pierwsze lata wspierałam je finansowo – opłacałam żłobek, kupowałam pieluchy, ubranka, zabawki. Weronika nie miała stałej pracy; próbowała różnych zajęć, ale zawsze coś szło nie tak. Z czasem zaczęłam czuć się wykorzystywana. Gdy tylko próbowałam porozmawiać o pieniądzach, Weronika wpadała w złość.

– Ty nic nie rozumiesz! Myślisz, że to takie proste? – rzucała przez łzy.

– Chcę ci pomóc, ale musisz zacząć radzić sobie sama – odpowiadałam spokojnie.

W końcu przyszedł moment, kiedy musiałam powiedzieć „dość”. Moja emerytura nie wystarczała już na wszystko. Zadzwoniłam do Weroniki i powiedziałam jej o swojej sytuacji.

– Nie mogę już ci pomagać tak jak dotąd – wyznałam drżącym głosem.

– Więc teraz zostawiasz mnie samą? Po tylu latach? – jej głos był pełen wyrzutu.

– Nie zostawiam cię. Zawsze będę przy tobie… tylko nie mogę już płacić za wszystko.

Od tamtej pory Weronika przestała odbierać moje telefony. Próbowałam pisać SMS-y:

„Kocham cię.”
„Tęsknię za Antosiem.”
„Proszę, odezwij się.”

Bez odpowiedzi.

Próbowałam odwiedzić ją w mieszkaniu na Pradze. Nikt nie otwierał drzwi. Sąsiadka powiedziała mi potem szeptem na klatce:

– Pani Weronika wyjechała gdzieś z dzieckiem… Nie wiem dokąd.

Zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym zdjęć wnuka i córki. Każdego dnia patrzę na ich uśmiechnięte twarze i zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Czy byłam zbyt opiekuńcza? Czy powinnam była wcześniej postawić granice?

Czasem odwiedzam kościół na rogu ulicy i modlę się o zdrowie dla nich obu. Ksiądz proboszcz zna moją historię.

– Pani Izabelo, czasem trzeba pozwolić dzieciom dorosnąć – mówi łagodnie.

Ale jak pozwolić dorosnąć własnemu dziecku, kiedy ono ciągle prosi o pomoc?

W święta Bożego Narodzenia zostawiłam pod drzwiami Weroniki paczkę z prezentami dla Antosia: pluszowego misia i książkę z bajkami. Paczka wróciła do mnie po tygodniu z adnotacją „adresat wyprowadził się”.

Zaczęłam chodzić do psychologa w poradni na Targówku. Pani Marta słucha mnie cierpliwie.

– To naturalne, że czuje się pani winna – mówi cicho. – Ale nie można budować relacji tylko na pieniądzach.

Czasem myślę o tym wszystkim nocą, kiedy nie mogę zasnąć. Przypominają mi się chwile z dzieciństwa Weroniki: jak uczyłam ją jeździć na rowerze w parku Bródnowskim; jak płakała po pierwszym dniu w przedszkolu; jak tuliła się do mnie po koszmarze sennym.

A potem przypominam sobie jej dorosłe życie: wieczne pretensje o brak pieniędzy; kłótnie o każdą złotówkę; jej spojrzenie pełne żalu i rozczarowania.

Czasem zastanawiam się, czy to wszystko przez to, że jej ojciec nas zostawił? Może gdyby miała pełną rodzinę… Może gdybym była bardziej stanowcza…

Ostatnio spotkałam przypadkiem Pawła – ojca Antosia – w sklepie spożywczym.

– Dzień dobry pani Izabelo… – powiedział niepewnie.

– Wiesz coś o Weronice? – zapytałam natychmiast.

– Nie… Od dawna nie mamy kontaktu. Słyszałem tylko, że wyjechała gdzieś pod Warszawę…

Wróciłam do domu z jeszcze większym ciężarem na sercu.

Czasem mam ochotę napisać list do Weroniki:

„Córeczko,
Nie wiem już, jak do Ciebie dotrzeć. Tęsknię za Tobą i Antosiem każdego dnia. Wiem, że popełniłam wiele błędów jako matka. Może byłam zbyt opiekuńcza… Może za bardzo chciałam Ci pomóc… Ale nigdy nie przestałam Cię kochać.
Proszę Cię tylko o jedno: odezwij się do mnie. Pozwól mi zobaczyć mojego wnuka chociaż raz.”

Ale boję się wysłać ten list. Boję się kolejnego odrzucenia.

Moje przyjaciółki mówią:

– Daj jej czas. Może musi sama wszystko przemyśleć.
– Nie możesz jej zmusić do kontaktu.
– Zajmij się sobą, Izabelo!

Ale jak mam zająć się sobą, kiedy moje serce jest gdzie indziej?

Czasami myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę można stracić rodzinę przez pieniądze? Czy miłość matki powinna mieć granice? A może czasem trzeba pozwolić odejść tym, których najbardziej kochamy?

Może ktoś z was był w podobnej sytuacji? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy jest jeszcze szansa na pojednanie? Czy powinnam walczyć dalej… czy pozwolić losowi zdecydować?

Czy naprawdę można być matką bez kontaktu z własnym dzieckiem? Czy to już koniec naszej historii?