Między Młotem a Kowadłem: Historia Marty z Poznania

– Nie wierzę, że to zrobiłeś, Piotr! – krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Stałam w kuchni, opierając się o blat, a on patrzył na mnie z tą swoją upartą miną, którą znałam od lat.

– Marta, nie miałem wyboru. Babcia nie może już mieszkać sama. Wiesz, co lekarz powiedział po ostatnim upadku – odpowiedział spokojnie, ale w jego głosie wyczuwałam napięcie.

– Ale nie zapytałeś mnie nawet o zdanie! – wyrzuciłam z siebie, czując jak serce wali mi w piersi. – To nasz dom, Piotr. Nasz! A ty po prostu postawiłeś mnie przed faktem dokonanym.

Cisza. Tylko tykanie zegara i cichy szum lodówki. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz się uduszę.

Wszystko zaczęło się kilka tygodni wcześniej. Babcia Piotra, pani Helena, miała 86 lat i od dawna mieszkała sama na Jeżycach. Była uparta jak osioł, nie chciała słyszeć o domu opieki. Piotr zawsze był jej oczkiem w głowie – jedynym wnukiem, który regularnie ją odwiedzał. Ja… starałam się ją lubić, ale nigdy nie było między nami chemii. Była wymagająca, krytyczna i zawsze miała coś do powiedzenia na temat mojego gotowania czy wychowania dzieci.

Kiedy zadzwonił telefon tamtego wieczoru i usłyszeliśmy, że babcia przewróciła się w łazience, Piotr natychmiast pojechał do szpitala. Ja zostałam z dziećmi – Zosią i Antkiem – próbując ogarnąć kolację i domowe obowiązki. Nie spałam całą noc, czekając na wiadomości.

Następnego dnia Piotr wrócił z poważną miną.

– Musimy ją zabrać do siebie – powiedział bez ogródek. – Lekarz mówi, że nie może już mieszkać sama.

– Może dom opieki? Albo opiekunka? – zaproponowałam ostrożnie.

Spojrzał na mnie jakbym zaproponowała coś haniebnego.

– Marta, to moja rodzina. Nie oddam jej do żadnego domu starców.

Nie chciałam się kłócić przy dzieciach. Przełknęłam więc gorzką pigułkę i przez kilka dni żyliśmy w zawieszeniu. Piotr załatwiał formalności, ja próbowałam sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało.

Kiedy babcia Helena pojawiła się w naszym mieszkaniu, wszystko się zmieniło. Nagle nasz salon zamienił się w jej pokój – z telewizorem ustawionym na maksa i zapachem maści kamforowej unoszącym się w powietrzu. Każdego ranka budziły mnie jej kaszlnięcia i narzekania na ból nóg. Zosia zaczęła się skarżyć, że babcia ją krytykuje za sposób ubierania się do szkoły. Antek płakał, bo babcia zabroniła mu grać na komputerze po 18:00.

Pewnego wieczoru usiedliśmy z Piotrem przy stole.

– Nie dam rady tak żyć – powiedziałam cicho. – To nie jest już nasz dom.

– Przesadzasz – odpowiedział zirytowany. – To tylko kwestia przyzwyczajenia.

– A moje zdanie? Moje granice? Dzieci są nieszczęśliwe!

Wtedy padły słowa, których nigdy nie zapomnę:

– Jeśli ci to tak przeszkadza… może powinniśmy się rozstać.

Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę rzucić w niego kubkiem z herbatą. Zamiast tego wybiegłam z domu i przez godzinę chodziłam bez celu po osiedlu.

Następne dni były jak życie pod jednym dachem z obcymi ludźmi. Piotr zamknął się w sobie, babcia rządziła domem twardą ręką. Dzieci coraz częściej zamykały się w swoich pokojach. Ja czułam się jak cień samej siebie.

Pewnego popołudnia zadzwoniła moja mama.

– Martuś, co się dzieje? Słyszałam od Zosi, że u was nie najlepiej…

Rozpłakałam się do słuchawki. Mama przyjechała jeszcze tego samego dnia i zabrała mnie na spacer nad Wartę.

– Musisz walczyć o siebie – powiedziała stanowczo. – Jeśli Piotr nie chce cię słuchać, postaw sprawę jasno. To twój dom tak samo jak jego.

Wróciłam do domu z nową energią. Wieczorem usiadłam z Piotrem w kuchni.

– Albo ustalamy zasady wspólnego życia z babcią, albo ja wyprowadzam się z dziećmi do mamy – powiedziałam spokojnie, choć serce waliło mi jak młotem.

Piotr milczał długo. W końcu westchnął ciężko.

– Nie chcę cię stracić… Ale nie mogę zostawić babci samej.

Rozmawialiśmy całą noc. Ustaliliśmy dyżury przy babci, wyznaczyliśmy jej własną przestrzeń i jasno określiliśmy granice – zarówno dla niej, jak i dla nas wszystkich. Zosia mogła ubierać się jak chciała, Antek miał prawo grać na komputerze po lekcjach. Ja miałam prawo do własnej sypialni i chwili ciszy wieczorem.

Nie było łatwo. Babcia buntowała się przeciwko nowym zasadom, Piotr miał wyrzuty sumienia, dzieci długo nie mogły odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale powoli zaczęliśmy odzyskiwać równowagę.

Czasem myślę o tamtych dniach i zastanawiam się: czy można kochać kogoś tak bardzo, by poświęcić dla niego własne szczęście? Czy rodzina to zawsze kompromis między sobą a innymi? A wy… co byście zrobili na moim miejscu?