Między Ciszą a Krzykiem: Historia Marty z Gdańska
– Marta, nie krzycz na mnie, proszę! – głos taty drżał, jakby zaraz miał się rozpłakać. Stałam w kuchni, ściskając w dłoni kubek z herbatą, który parzył mnie w palce. W powietrzu wisiała cisza, ciężka jak ołów. Mama leżała w pokoju obok, a ja czułam, jakby cały świat skurczył się do tych czterech ścian naszego mieszkania na Zaspie.
– To ty nie rozumiesz! – wybuchłam. – Ja nie dam rady sama tego wszystkiego ogarnąć! Praca, studia, dom… I jeszcze ona…
Tata odwrócił wzrok. Zawsze tak robił, kiedy nie wiedział, co powiedzieć. Miałam wtedy ochotę nim potrząsnąć, zmusić do działania. Ale on tylko stał, skulony, jakby nagle postarzał się o dwadzieścia lat.
Mama zachorowała nagle. Rak trzustki – wyrok wypowiedziany przez lekarkę z Akademii Medycznej. Pamiętam ten dzień jak przez mgłę: szpitalne korytarze pachnące lizolem, białe fartuchy i jej oczy – przerażone, ale spokojne. Jakby już wtedy wiedziała więcej niż my wszyscy razem wzięci.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Każdy dzień był walką – o normalność, o oddech bez łez, o to, żeby nie znienawidzić siebie za własną bezradność. Tata zamknął się w sobie. Brat, Paweł, wracał późno z pracy i udawał, że nic się nie dzieje. A ja? Ja próbowałam być silna. Dla wszystkich.
– Marta, musisz odpocząć – mówiła ciocia Basia przez telefon. – Przyjdź do nas na obiad w niedzielę.
Nie miałam siły tłumaczyć jej, że nie mogę zostawić mamy samej nawet na godzinę. Że każda minuta bez niej to strach, że coś się stanie. Że zadzwoni sąsiadka albo pielęgniarka i powie mi to najgorsze.
Wieczorami siadałam przy łóżku mamy. Czasem rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Innym razem milczałyśmy. Patrzyłam na jej wychudzoną twarz i zastanawiałam się, gdzie podziała się ta kobieta, która kiedyś śmiała się najgłośniej na rodzinnych imprezach.
– Martuś… – szepnęła pewnego wieczoru. – Nie bój się żyć po swojemu.
Zacisnęłam zęby. Jak mam żyć po swojemu, kiedy wszystko się wali?
W pracy szefowa patrzyła na mnie z politowaniem. Koledzy unikali wzroku. Wiedzieli, że jestem „tą od chorej mamy”. Na uczelni wykładowcy byli wyrozumiali – do czasu. Zaległe egzaminy piętrzyły się jak sterta brudnych naczyń w zlewie.
Pewnej nocy usłyszałam cichy płacz mamy. Weszłam do jej pokoju i zobaczyłam ją skuloną pod kołdrą.
– Boli? – zapytałam cicho.
Pokręciła głową.
– Boję się… że zostawię was samych.
Usiadłam obok i objęłam ją ramieniem. Po raz pierwszy od miesięcy pozwoliłam sobie na łzy.
– Mamo… ja też się boję.
Tamtej nocy nie spałyśmy już do rana. Rozmawiałyśmy o wszystkim: o jej dzieciństwie w Elblągu, o pierwszej randce z tatą na molo w Sopocie, o moich marzeniach, których nigdy nie miałam odwagi wypowiedzieć na głos.
Z czasem zaczęłam chodzić do kościoła. Nie wiem nawet kiedy – po prostu pewnego dnia weszłam do Bazyliki Mariackiej i usiadłam w ławce. Modliłam się bez słów. Prosiłam tylko o jedno: żeby mama nie cierpiała.
W domu było coraz trudniej. Tata pił coraz więcej herbaty – tej swojej mocnej, z cytryną – i coraz rzadziej wychodził z domu. Paweł zamykał się w swoim pokoju i grał na komputerze do późna w nocy.
Pewnego dnia wybuchła awantura.
– Ty nic nie robisz! – krzyczałam do brata. – Wszystko jest na mojej głowie!
– A ty myślisz, że mi jest łatwo?! – wrzasnął Paweł. – Przynajmniej próbuję zarabiać na rachunki!
Mama słuchała tego wszystkiego zza drzwi swojego pokoju. Po kłótni przyszła do mnie i powiedziała tylko jedno zdanie:
– Nie pozwólcie chorobie nas zniszczyć.
Ale choroba już nas niszczyła – powoli, po kawałku.
Któregoś dnia mama poprosiła mnie o coś niezwykłego:
– Chcę pojechać nad morze.
Było zimno, listopad w Gdańsku potrafi być okrutny. Ale zabrałam ją na plażę w Brzeźnie. Siedziałyśmy na ławce owinięte kocem i patrzyłyśmy na fale.
– Wiesz… zawsze marzyłam o tym, żeby zobaczyć morze zimą – powiedziała cicho.
Wtedy zrozumiałam: życie to chwile. Te dobre i te złe.
Mama odeszła dwa miesiące później. W domu była cisza tak głośna, że aż bolały mnie uszy.
Tata zamknął się jeszcze bardziej w sobie. Paweł wyprowadził się do dziewczyny i przestał odbierać telefony ode mnie.
Zostałam sama z pustką i pytaniami bez odpowiedzi.
Czasem wracam myślami do tamtych dni i zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy mogłam być lepszą córką? Czy przebaczyłam tacie jego bierność? Czy Paweł kiedyś wróci?
Dziś wiem jedno: siłę znalazłam nie tylko w modlitwie czy wierze, ale przede wszystkim w sobie samej. W tych wszystkich chwilach zwątpienia i bólu nauczyłam się kochać życie takim, jakie jest – kruche i nieprzewidywalne.
Czy wy też czasem czujecie się samotni wśród najbliższych? Jak radzicie sobie z żałobą i poczuciem winy? Może ktoś z was też przeszedł przez podobne piekło?