Matka, która odeszła: Dziennik Wandzi
Postawiłam filiżankę tak gwałtownie, że herbata rozprysnęła się na obrus. W słuchawce wciąż słychać było oburzony głos sąsiadki, Renaty. „Wandziu, jak tak można? Nie widzieć własnych wnuków! Przecież to dzieci, co ci złego zrobiły?”
„Renato, nie wtrącaj się nie w swoje” — odparłam chłodno. — „Każdy ma swoje powody.”
Ale czy naprawdę miałam powody? Czy cokolwiek mogło usprawiedliwić to, co zrobiłam? Odkładam słuchawkę i przez chwilę patrzę na rozlany napar. Plama powoli wsiąka w biały obrus, zostawiając brudny ślad — jakby symbol tego, co wydarzyło się w moim życiu.
Mój syn, Michał, miał wtedy trzydzieści dwa lata. Jego żona, Ania, była cicha i zamknięta w sobie. Gdy urodziły się bliźniaczki — Zosia i Lena — wszyscy myśleli, że będziemy szczęśliwą rodziną. Ale życie napisało inny scenariusz.
Zaczęło się niewinnie. Michał stracił pracę w fabryce mebli w Radomiu. Ania próbowała dorabiać szyciem, ale pieniędzy ciągle brakowało. Zaczęli się kłócić. Coraz częściej przychodzili do mnie po pomoc — raz po pieniądze, raz po opiekę nad dziewczynkami. Przez pierwsze miesiące byłam dla nich podporą. Ale z czasem zaczęłam czuć się wykorzystywana.
Pamiętam jedną noc szczególnie wyraźnie. Była zima, śnieg padał gęsto za oknem. Michał zadzwonił o drugiej nad ranem:
— Mamo, musisz przyjechać. Ania znowu płacze, Lena ma gorączkę.
Zerwałam się z łóżka i pobiegłam przez pół miasta. Gdy weszłam do ich mieszkania, zobaczyłam Anię skuloną na kanapie i dziewczynki płaczące w łóżeczku. Michał stał bezradny przy oknie.
— Ile jeszcze będziesz nas ratować? — zapytała Ania przez łzy.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Byłam zmęczona. Z każdym dniem coraz bardziej czułam, że nie mam już siły być matką dla dorosłego syna i babcią na pełen etat.
Potem przyszła pandemia. Michał nie mógł znaleźć pracy, Ania zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Dziewczynki rosły, a ja coraz częściej słyszałam od sąsiadek: „Wandziu, ty to masz ciężko! Ale przecież rodzina to rodzina.”
Któregoś dnia wróciłam do domu i zobaczyłam na stole list od Michała:
„Mamo, nie wiem już co robić. Przepraszam za wszystko. Potrzebujemy cię.”
Zamiast poczuć ciepło w sercu, poczułam gniew. Dlaczego zawsze ja mam być tą silną? Dlaczego nikt nie pyta, czego ja potrzebuję?
Zaczęłam unikać wizyt u nich. Przestałam odbierać telefony. Dziewczynki przestały do mnie mówić „babciu”, a Michał przestał prosić o pomoc — zaczął żądać.
Pewnego dnia przyszła do mnie Renata.
— Wandziu, co się z tobą dzieje? Michał mówił, że nie widziałaś dziewczynek od miesiąca!
— Mam swoje życie — odpowiedziałam szorstko.
— Ale to twoja rodzina!
— Może czasem rodzina to za mało — rzuciłam i zamknęłam drzwi.
Wtedy zaczęły się plotki na osiedlu. Ludzie szeptali za moimi plecami: „Ta Wandzia to wyrodna matka.” Dzieci na podwórku przestały mi mówić dzień dobry.
Czułam się coraz bardziej samotna. Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Myślałam o tym, jak wyglądałyby moje relacje z wnuczkami, gdybym była inną osobą. Może bardziej cierpliwą? Może mniej zmęczoną?
Któregoś dnia spotkałam Anię na rynku.
— Dzień dobry — powiedziała cicho.
— Dzień dobry — odpowiedziałam równie chłodno.
— Dziewczynki pytają o ciebie — dodała po chwili ciszy.
— Nie wiem, czy jestem im jeszcze potrzebna — powiedziałam szczerze.
Ania spojrzała na mnie ze smutkiem.
— Każde dziecko potrzebuje babci — wyszeptała i odeszła.
Po tej rozmowie długo nie mogłam dojść do siebie. Z jednej strony czułam ulgę, że nikt już ode mnie niczego nie oczekuje. Z drugiej — pustka bolała bardziej niż samotność.
Minęły miesiące. Michał znalazł pracę jako kierowca autobusu miejskiego. Ania zaczęła pracować w sklepie spożywczym. Dziewczynki poszły do przedszkola. Ja zostałam sama ze swoimi myślami i wyrzutami sumienia.
Czasem słyszę ich śmiech przez otwarte okno. Czasem widzę je z daleka na placu zabaw. Nie podchodzę. Boję się ich spojrzenia, boję się własnej reakcji.
Renata nadal próbuje mnie przekonać:
— Wandziu, życie jest za krótkie na dumę! Idź do nich!
Ale ja nie potrafię zrobić pierwszego kroku. Może boję się odrzucenia? Może boję się tego, co usłyszę?
Dziś znów siedzę przy stole z filiżanką herbaty i patrzę na stary obrus z plamą po tamtym dniu. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy można być dobrą matką i babcią, jeśli czasem trzeba odejść dla własnego zdrowia psychicznego? Czy egoizm jest zawsze zły?
Może ktoś z was zna odpowiedź? Może ktoś przeżył coś podobnego? Czasem wydaje mi się, że każda rodzina ma swoje tajemnice i swoje rany…