„Mamo, nie dzwoń codziennie” — słowa, które złamały mi serce

— Mamo, no co nowego może się wydarzyć w jeden dzień? Po co w ogóle dzwonić codziennie? — rzucił spokojnie, niemal lodowato, mój syn. Mój jedyny, ukochany syn. Te słowa wbiły się w moje serce jak nóż. Stałam wtedy na środku parku, z telefonem przy uchu, a obok mnie Krystyna — moja najbliższa przyjaciółka. Słońce świeciło, dzieci biegały po trawie, a ja czułam, jakby cały świat nagle się zatrzymał.

Krystyna spojrzała na mnie z troską. — Co się stało, Haniu? — zapytała cicho. Nie mogłam wydusić z siebie słowa. W głowie dudniło mi tylko to jedno zdanie: „Po co dzwonić codziennie?”. Przecież to był mój rytuał. Każdego dnia, od kiedy Paweł wyprowadził się do Warszawy po studiach, dzwoniłam do niego choćby na chwilę. Chciałam wiedzieć, czy wszystko u niego w porządku, czy zjadł obiad, czy nie jest chory. To była moja nić łącząca naszą małą rodzinę po śmierci męża.

— Haniu, nie przejmuj się tak — próbowała mnie pocieszyć Krystyna. — Młodzi są teraz inni. Mają swoje życie…

Ale jak mam się nie przejmować? Przecież Paweł to całe moje życie. Po śmierci Andrzeja zostałyśmy same — ja i on. Byliśmy dla siebie wszystkim. Pamiętam te długie wieczory, kiedy uczyłam go matematyki albo piekliśmy razem szarlotkę. Pamiętam jego pierwszy dzień w szkole i łzy w oczach, kiedy nie chciał mnie puścić za rękę. A teraz? Teraz on nie chce nawet rozmawiać ze mną przez telefon.

Wróciłam do domu jak w transie. W kuchni czekała na mnie sterta nieumytych naczyń i zimna kawa. Usiadłam przy stole i zaczęłam płakać. Nie tak wyobrażałam sobie starość. Myślałam, że będziemy blisko, że będę mogła być częścią jego życia — nawet jeśli tylko przez telefon.

Wieczorem zadzwoniła Krystyna. — Haniu, musisz dać mu trochę przestrzeni — powiedziała delikatnie. — On cię kocha, ale jest dorosły. Musi żyć po swojemu.

Ale jak mam dać mu przestrzeń? Przecież jestem sama. Każdy dzień wygląda tak samo: zakupy w Biedronce, sprzątanie mieszkania, czasem kawa z Krystyną albo spotkanie w klubie seniora. Wieczorami cisza aż dzwoni w uszach. Czasem wydaje mi się, że słyszę głos Andrzeja w drugim pokoju albo śmiech Pawła z dzieciństwa.

Następnego dnia postanowiłam nie dzwonić do Pawła. Cały dzień chodziłam jak na szpilkach, patrząc na telefon co pięć minut. Może zadzwoni sam? Może zatęskni? Ale telefon milczał uparcie.

Wieczorem nie wytrzymałam i napisałam mu krótką wiadomość: „Dzień dobry synku, mam nadzieję, że wszystko u Ciebie dobrze”. Odpisał dopiero rano: „Wszystko ok, mamo. Jestem zajęty”.

Zaczęłam się zastanawiać: może rzeczywiście przesadzam? Może jestem zbyt nachalna? Ale przecież matka zawsze martwi się o swoje dziecko…

Kilka dni później spotkałam sąsiadkę, panią Zofię. — Pani Haniu, jak tam Paweł? — zapytała z uśmiechem.

— Dobrze… Chyba dobrze — odpowiedziałam niepewnie.

— Mój Tomek też rzadko dzwoni — westchnęła pani Zofia. — Taka już ta młodzież…

Zaczęłam rozmawiać z innymi kobietami z klatki schodowej i okazało się, że nie jestem sama. Wszystkie narzekały na to samo: dzieci wyjechały do dużych miast, mają swoje sprawy, rzadko dzwonią albo wpadają tylko na święta.

Pewnego wieczoru postanowiłam napisać list do Pawła. Prawdziwy list, na papierze — tak jak kiedyś pisałam do Andrzeja podczas jego delegacji.

„Kochany Pawle,
Piszę ten list, bo chyba łatwiej mi wyrazić uczucia na papierze niż przez telefon czy sms-y. Chcę Ci powiedzieć, że bardzo Cię kocham i tęsknię za Tobą każdego dnia. Wiem, że jesteś dorosły i masz swoje życie… Ale czasem czuję się bardzo samotna. Twoje telefony były dla mnie jak promyk słońca w szary dzień…”

Nie wysłałam tego listu. Schowałam go do szuflady razem z innymi pamiątkami: rysunkami Pawła z przedszkola, zdjęciami z wakacji nad morzem i listami od Andrzeja.

Minęły tygodnie. Paweł dzwonił coraz rzadziej. Czułam się coraz bardziej niewidzialna. Nawet Krystyna zauważyła moją zmianę nastroju.

— Haniu, musisz znaleźć coś dla siebie — powiedziała pewnego dnia stanowczo. — Może zapiszesz się na zajęcia malarskie? Albo pojedziemy razem do sanatorium?

Nie chciałam nigdzie jechać ani malować obrazów. Chciałam tylko usłyszeć głos mojego syna.

W końcu Paweł zadzwonił sam z siebie.

— Cześć mamo… Przepraszam, że tak rzadko dzwonię… Mam dużo pracy…

— Rozumiem synku — odpowiedziałam cicho.

— Wszystko u Ciebie dobrze?

— Tak… Tak… Wszystko dobrze…

Rozmowa trwała może dwie minuty. Potem znów cisza.

Czasem zastanawiam się: gdzie popełniłam błąd? Czy byłam zbyt opiekuńcza? Czy powinnam była wcześniej nauczyć się żyć sama?

Może tak wygląda starość? Może muszę nauczyć się być szczęśliwa bez codziennych rozmów z Pawłem?

A może to ja powinnam zmienić swoje życie zamiast czekać na telefon od syna?

Czy naprawdę można nauczyć się samotności? Czy ktoś z Was też tak czuje?