„Mamo, a dlaczego ty nigdy mnie nie przytulałaś?” – Historia, która boli do dziś
– Mamo, a dlaczego ty nigdy mnie nie przytulałaś?
To pytanie spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Siedziałyśmy w kuchni, wśród zapachu szarlotki i świeżo zaparzonej herbaty. Było już po szóstej wieczorem, za oknem szarzało, a ja – kobieta po sześćdziesiątce – poczułam się nagle jak dziecko przyłapane na czymś wstydliwym. Moja córka, Ania, patrzyła na mnie spokojnie, bez pretensji. Po prostu czekała na odpowiedź.
Zamrugałam kilka razy, próbując zebrać myśli. W głowie miałam mętlik. Przecież ją kochałam. Kochałam ją całym sercem! Ale… czy rzeczywiście nigdy jej nie przytulałam? Przypominałam sobie jej dzieciństwo – te wszystkie poranki, kiedy wstawała do szkoły, jej pierwsze kroki, pierwsze upadki. Ale zamiast czułości, widziałam siebie z wiecznie zaciśniętymi ustami, zmartwioną o rachunki, o to, czy starczy do pierwszego.
– Aniu… – zaczęłam niepewnie. – Ja…
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jak wytłumaczyć dorosłej kobiecie, że jej matka nie umiała okazywać uczuć? Że sama nigdy ich nie zaznała?
W mojej głowie pojawił się obraz mojej własnej matki. Zawsze poważnej, zawsze zajętej. Pamiętam jej szorstkie dłonie i spojrzenie, które mówiło: „Nie przeszkadzaj”. Nigdy mnie nie przytuliła. Nawet wtedy, gdy ojciec odszedł do innej kobiety i zostałyśmy same w dwupokojowym mieszkaniu na Pradze.
– Wiesz… – powiedziałam cicho – moja mama też mnie nigdy nie przytulała.
Ania milczała przez chwilę. Wzięła łyk herbaty i spojrzała przez okno.
– Ale ja tego potrzebowałam – powiedziała w końcu. – Czasem tak bardzo chciałam się do ciebie przytulić…
Zabolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Przypomniałam sobie te wszystkie chwile, kiedy wracała ze szkoły z podbitym okiem albo płakała po kłótni z koleżanką. Zamiast ją objąć, mówiłam: „Nie płacz, bądź silna”. Myślałam, że tak trzeba. Że życie jest twarde i trzeba się nauczyć radzić sobie samemu.
– Przepraszam – wyszeptałam. – Naprawdę przepraszam.
Ania spojrzała na mnie z łagodnością. W jej oczach zobaczyłam coś, czego nie widziałam od lat – smutek pomieszany z nadzieją.
– Mamo, ja cię nie oskarżam – powiedziała cicho. – Po prostu chciałam wiedzieć…
Wtedy przypomniałam sobie jeszcze jedną scenę z dzieciństwa Ani. Miała może siedem lat. Przyszła do mnie z rysunkiem – kolorowym sercem i napisem „Kocham cię, mamo”. Uśmiechnęłam się wtedy i powiesiłam rysunek na lodówce, ale nie przytuliłam jej. Nie powiedziałam nawet „ja ciebie też”.
Dlaczego? Bałam się? Wstydziłam? Czy po prostu nie umiałam?
Mój mąż, Marek, był zupełnie inny. Czuły dla dzieci, potrafił je rozbawić, przytulić. Ale jego też często nie było w domu – pracował na dwie zmiany w fabryce samochodów pod Warszawą. Kiedy wracał zmęczony, ja już byłam wykończona codziennością: gotowaniem, praniem, odrabianiem lekcji z dziećmi.
Pamiętam jedną z naszych kłótni:
– Znowu krzyczysz na Anię! – Marek podniósł głos.
– Bo ona nic nie rozumie! – odpowiedziałam ze łzami w oczach.
– Może gdybyś ją czasem przytuliła zamiast krzyczeć…
Wtedy trzasnęłam drzwiami i zamknęłam się w łazience. Nie chciałam słuchać prawdy.
Z czasem Ania zaczęła się ode mnie oddalać. W wieku nastoletnim zamykała się w swoim pokoju na długie godziny. Myślałam wtedy: „To normalne, dorasta”. Ale teraz wiem, że to był mój błąd – powinnam była zapukać do jej drzwi i zapytać: „Jak się czujesz?”
Kiedy Ania wyprowadziła się na studia do Krakowa, poczułam ulgę i pustkę jednocześnie. Ulgę – bo dom stał się cichszy; pustkę – bo nagle zabrakło mi jej obecności. Pisała rzadko. Dzwoniła jeszcze rzadziej.
Po śmierci Marka wszystko się zmieniło. Zostałam sama w dużym mieszkaniu na Bródnie. Czasem odwiedzała mnie sąsiadka Basia albo kuzynka Jadzia z Pruszkowa. Ale najczęściej siedziałam sama przy stole i patrzyłam na zdjęcia Ani z dzieciństwa.
Kiedy urodziły się jej dzieci – moje wnuki – miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że może teraz będziemy bliżej siebie. Ale Ania była ostrożna w kontaktach ze mną. Przyjeżdżała raz na miesiąc z dziećmi na niedzielny obiad. Rozmawiałyśmy o pogodzie, o cenach w sklepach, o polityce. Nigdy o uczuciach.
Aż do tego dnia.
– Mamo…
Jej głos wyrwał mnie z zamyślenia.
– Tak?
– Czy ty mnie kochasz?
To pytanie było jak nóż wbity prosto w serce.
– Oczywiście! – odpowiedziałam natychmiast.
– Dlaczego więc nigdy mi tego nie mówiłaś?
Zamilkłam. Bo jak powiedzieć „kocham cię”, kiedy przez całe życie słyszało się tylko: „Zrób to”, „Nie przeszkadzaj”, „Bądź grzeczna”? Jak nauczyć się czułości po sześćdziesiątce?
Ania spojrzała na mnie uważnie.
– Wiesz… Ja swoim dzieciom mówię to codziennie. Przytulam je rano i wieczorem. Chcę, żeby wiedziały.
Poczułam ukłucie zazdrości i żalu zarazem. Ona potrafi dać swoim dzieciom to, czego ja jej nie dałam.
– Jesteś dobrą mamą – powiedziałam cicho.
Uśmiechnęła się smutno.
– Staram się nie powielać błędów…
Zrobiło mi się gorąco ze wstydu.
– Aniu… Ja naprawdę cię kocham. Tylko… chyba nigdy nie umiałam tego okazać.
Wtedy stało się coś niespodziewanego. Ania podeszła do mnie i delikatnie objęła mnie ramionami. Poczułam jej ciepło i łzy napływające do oczu.
– To nic, mamo – szepnęła. – Jeszcze możemy się tego nauczyć.
Siedziałyśmy tak przez chwilę w milczeniu. Po raz pierwszy od wielu lat poczułam spokój.
Dziś wiem jedno: czasem jedno pytanie potrafi otworzyć stare rany i jednocześnie dać szansę na ich zagojenie. Czy można nauczyć się czułości po latach milczenia? Czy można naprawić to, co zostało zaniedbane?
A Wy? Czy potraficie mówić swoim bliskim „kocham cię”? Czy łatwo Wam okazywać uczucia? Może warto spróbować zanim będzie za późno…