Mam wnuki, ale synowa nie pozwala mi się nimi opiekować. Czy naprawdę zasługuję na taki los?

– Znowu nie możesz? – zapytałam cicho przez telefon, starając się ukryć drżenie głosu. – Naprawdę nie mogę, mamo – odpowiedział Tomek, mój jedyny syn. – Kasia nie chce, żebyś dziś przychodziła. Dzieci są zmęczone, a my mamy swoje sprawy.

Odkładam słuchawkę i czuję, jak łzy napływają mi do oczu. To już trzeci raz w tym miesiącu. Wnuki widuję tylko na rodzinnych spotkaniach – urodzinach, imieninach, świętach. Ale to nie to samo. Nie mogę ich przytulić, poczytać bajki na dobranoc, ani nawet zabrać na spacer do parku. A przecież jestem ich babcią! Czy naprawdę zasłużyłam na taki los?

Czasem wracam myślami do czasów, gdy Tomek był mały. Byliśmy sami – mąż odszedł do innej kobiety, gdy Tomek miał zaledwie pięć lat. Pracowałam wtedy na dwie zmiany w szwalni, żeby zapewnić nam dach nad głową i coś do garnka. Nie było łatwo. Często wracałam do domu wykończona, a on czekał na mnie z rysunkiem albo laurką. „Mamo, jesteś najlepsza na świecie!” – mówił i tulił się do mnie mocno.

Kiedy poznał Kasię na studiach, byłam szczęśliwa. Wydawała się miła, uśmiechnięta, trochę nieśmiała. Przyjęłam ją do rodziny z otwartymi ramionami. Pomagałam im jak mogłam – pożyczyłam pieniądze na wkład własny do mieszkania, oddałam im swoją starą pralkę, gotowałam obiady na zapas, gdy rodziła się ich pierwsza córka, Zosia.

Ale coś się zmieniło. Z czasem Kasia zaczęła mnie unikać. Coraz rzadziej odbierała telefon, przestała zapraszać mnie na niedzielne obiady. Gdy pytałam Tomka, co się dzieje, odpowiadał wymijająco: „Kasia jest zmęczona”, „Dzieci chorują”, „Nie mamy czasu”.

Pewnego dnia usłyszałam przez przypadek rozmowę Kasi z jej matką:
– Ona zawsze się wtrąca! Myśli, że wszystko wie lepiej! A potem jeszcze wypomina te pieniądze… Jakbyśmy byli jakimiś żebrakami!

Zamarłam. Nigdy nie wypominałam im pożyczki. Chciałam tylko pomóc. Może raz czy dwa wspomniałam o tym przy okazji rozmowy o ratach kredytu – ale przecież to normalne, że rodzina sobie pomaga?

Od tamtej pory wszystko się pogorszyło. Kasia zaczęła traktować mnie jak intruza. Gdy przychodziłam z prezentami dla dzieci, patrzyła na mnie chłodno i mówiła: „Nie trzeba było tyle wydawać” albo „Zosia ma już podobną lalkę”.

Najgorsze przyszło po narodzinach drugiego wnuka – Antosia. Marzyłam o tym, żeby pomóc im w opiece nad dziećmi. Przecież sama wychowałam Tomka! Ale Kasia powiedziała wprost:
– Wolę, żeby dzieci zostawały z moją mamą. Ty masz swoje metody wychowawcze… trochę przestarzałe.

Poczułam się upokorzona. Jakby ktoś wyrwał mi serce.

Od tamtej pory widuję wnuki tylko od święta. Na Wigilii siedzę przy stole i patrzę, jak Zosia rysuje laurki dla babci Marysi – matki Kasi. Antoś tuli się do niej bez oporów. Ja dostaję tylko nieśmiałe uśmiechy i ciche „dzień dobry”.

Czasem próbuję rozmawiać z Tomkiem:
– Synku, czy zrobiłam coś złego? Dlaczego Kasia mnie unika?
– Mamo, nie chcemy konfliktów… Kasia jest przewrażliwiona na punkcie dzieci. Po prostu daj nam trochę przestrzeni.

Ale jak mam dać przestrzeń komuś, kto był całym moim światem?

Sąsiedzi pytają:
– Pani Halinko, czemu tak rzadko widujemy wnuki?
– Młodzi są zajęci – odpowiadam wymijająco i uśmiecham się sztucznie.

Wieczorami siadam w fotelu i patrzę na zdjęcia Tomka z dzieciństwa. Przypominam sobie jego pierwsze kroki, pierwsze słowo, pierwszy dzień w przedszkolu. Czy naprawdę byłam tak złą matką? Czy to możliwe, że teraz jestem złą babcią?

Czasem śni mi się rozmowa z Kasią:
– Halino, nie rozumiesz naszych problemów! Ty miałaś łatwiej!
– Łatwiej? Sama wychowywałam Tomka! Pracowałam po nocach!
– Ale teraz świat jest inny! Kredyty, inflacja… Ty zawsze mówisz: „Za moich czasów…”

Budząc się z tego snu czuję ból w sercu i bezsilność.

Ostatnio próbowałam naprawić relacje – upiekłam szarlotkę i zaniosłam ją pod drzwi syna.
– Dziękujemy – powiedziała Kasia bez uśmiechu i zamknęła drzwi.

Tomek zadzwonił wieczorem:
– Mamo, nie rób tego więcej bez zapowiedzi. Kasia źle się czuje z takimi niespodziankami.

Czy naprawdę jestem taka toksyczna? Czy każda moja próba kontaktu jest odbierana jako atak?

W pracy koleżanki opowiadają o swoich wnukach:
– Wczoraj zabrałam Olka do kina! – chwali się Jadzia.
– A ja byłam z wnuczką na lodach! – dodaje Basia.

Siedzę cicho i udaję, że wszystko jest w porządku.

W niedzielę idę sama do kościoła. Modlę się o zdrowie dla rodziny i o to, żeby Kasia kiedyś mi wybaczyła – choć nie wiem nawet za co.

Czasem myślę o tym wszystkim nocą:
„Może powinnam była mniej pomagać? Może powinnam była więcej słuchać? Może powinnam była po prostu być mniej obecna?”

Ale jak być mniej obecnym dla własnego dziecka?

Ostatnio dostałam kartkę od Zosi: „Babciu Halinko, kocham Cię” – napisała drżącym pismem siedmiolatki. Schowałam ją pod poduszką i płakałam całą noc.

Czy to wszystko kiedyś się zmieni? Czy jeszcze będę mogła przytulić wnuki bez strachu przed kolejnym odrzuceniem?

Może to ja powinnam zrobić pierwszy krok? Ale ile razy można wyciągać rękę?

Czy ktoś z Was też czuje się czasem niepotrzebny we własnej rodzinie? Jak poradzić sobie z takim bólem?