Łzy matki na weselu syna: Historia przemiany serca
– Mamo, proszę cię, nie rób sceny – szeptał Michał, ściskając moją dłoń pod stołem. Jego oczy błagały o zrozumienie, ale ja czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Wszyscy wokół się śmiali, tańczyli, a ja siedziałam jak sparaliżowana, patrząc na niego – mojego jedynego syna – jak prowadzi do tańca tę dziewczynę. Paulina. Moja nowa synowa.
Nie tak to sobie wyobrażałam. Od zawsze marzyłam, że Michał poślubi kogoś „od nas”, dziewczynę z naszej dzielnicy, z naszej parafii, taką, którą znam od dziecka. Paulina była inna – z innego miasta, z rodziny, o której niewiele wiedziałam. Jej matka rozwiedziona, ojciec gdzieś za granicą. A ona? Uśmiechnięta, pewna siebie, z tym swoim śmiechem, który rozbrzmiewał w całej sali weselnej.
– Mamo, czy wszystko w porządku? – zapytała ciocia Basia, nachylając się do mnie. – Wyglądasz na przygnębioną.
– Wszystko dobrze – skłamałam, wycierając łzę ukradkiem. – Po prostu… wzruszyłam się.
Ale to nie było wzruszenie. To był żal. Żal do siebie, do Michała, do losu. Przecież tyle razy ostrzegałam go przed Pauliną. „Ona nie jest dla ciebie”, powtarzałam. „Nie pasuje do naszej rodziny”. On tylko się uśmiechał i mówił: „Mamo, daj jej szansę”.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy ją przyprowadził do domu. Była ubrana w dżinsy z dziurami i miała kolorowe paznokcie. Moja mama przewracałaby się w grobie! Podczas obiadu rozmawiała głośno, śmiała się z żartów mojego męża i nawet zaproponowała, że pomoże w zmywaniu naczyń. Wtedy uznałam to za bezczelność.
– Michałku, nie sądzisz, że Paulina jest trochę… zbyt swobodna? – zapytałam go później.
– Mamo, ona jest po prostu sobą. I bardzo ją kocham.
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Przecież ja też kochałam Michała ponad życie! Poświęciłam dla niego wszystko – pracę, marzenia… Nawet kiedy jego ojciec odszedł na kilka miesięcy do pracy w Niemczech i zostałam sama z małym dzieckiem, nie narzekałam. Chciałam tylko jego szczęścia.
A teraz siedziałam na jego weselu i czułam się jak intruz we własnej rodzinie.
– Pani Aniu? – usłyszałam nagle głos Pauliny za plecami. Odwróciłam się powoli. Stała przede mną w białej sukni, z rozpuszczonymi włosami i niepewnym uśmiechem.
– Tak? – odpowiedziałam chłodno.
– Chciałam podziękować… za wszystko. Wiem, że nie zawsze było łatwo. Ale naprawdę bardzo się staram…
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam jej wygarnąć wszystko – że zabrała mi syna, że nie pasuje do naszej rodziny, że nigdy jej nie zaakceptuję. Ale widząc jej łzy w oczach, coś we mnie pękło.
– Paulino… – zaczęłam drżącym głosem. – Ja po prostu…
Nie dokończyłam. Michał podszedł do nas i objął nas obie ramionami.
– Mamo, proszę cię…
Wtedy popłakałyśmy się obie.
Wróciły do mnie wspomnienia sprzed lat. Jak sama byłam młodą dziewczyną i zakochałam się w Andrzeju – moim mężu. Moja matka też była przeciwna temu związkowi. „On jest zbyt biedny”, mówiła. „Nie ma wykształcenia”. A ja i tak poszłam za głosem serca.
Może historia zatoczyła koło?
Po weselu długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę jestem taką złą matką? Czy moje oczekiwania wobec syna były zbyt wygórowane? Czy powinnam była bardziej mu zaufać?
Następnego dnia zadzwoniła Paulina.
– Pani Aniu… czy mogę mówić „mamo”? – zapytała nieśmiało.
Zaniemówiłam. Przez chwilę milczałam, a potem odpowiedziałam:
– Spróbujmy…
Od tego dnia zaczęłyśmy rozmawiać częściej. Paulina zapraszała mnie na kawę, opowiadała o swojej pracy w szkole jako nauczycielka języka polskiego. Zaczęłam dostrzegać w niej coś więcej niż tylko „obcą”. Miała dobre serce, była troskliwa wobec Michała i potrafiła rozmawiać o wszystkim – nawet o moich lękach i żalach.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie zapłakana.
– Mamo… Michał miał wypadek samochodowy! Jest w szpitalu!
Serce mi stanęło. Rzuciłam wszystko i pobiegłam do szpitala. Paulina już tam była – siedziała przy łóżku Michała i trzymała go za rękę.
– Nic mu nie będzie – powiedziała cicho. – Lekarze mówią, że miał dużo szczęścia.
Wtedy po raz pierwszy poczułam wdzięczność wobec niej. Była przy nim wtedy, kiedy ja bym nie zdążyła.
Po wyjściu ze szpitala Michał długo dochodził do siebie. Paulina opiekowała się nim jak własnym dzieckiem: gotowała mu rosół według mojego przepisu (choć zawsze twierdziła, że jej wychodzi lepszy), przynosiła mu książki i grała z nim w szachy.
Zaczęłam ją podziwiać.
Któregoś wieczoru usiadłyśmy razem przy stole.
– Paulino… przepraszam cię za wszystko – powiedziałam nagle. – Byłam niesprawiedliwa.
Spojrzała na mnie ze łzami w oczach.
– Ja też się bałam… że nigdy mnie pani nie zaakceptuje.
Objęłyśmy się mocno i obie płakałyśmy jak dzieci.
Dziś wiem jedno: miłość mojego syna do Pauliny nauczyła mnie pokory i otwartości na innych ludzi. Czasem trzeba pozwolić dzieciom żyć własnym życiem i zaufać ich wyborom – nawet jeśli są inne niż nasze marzenia.
Czy każda matka musi przejść przez taki ból, by nauczyć się akceptacji? A może to właśnie dzięki temu stajemy się lepszymi ludźmi? Co wy o tym myślicie?