Kiedy synowa zmienia stół: Rodzinny obiad pod presją zdrowia

— Zofia, czy naprawdę musimy smażyć te kotlety na głębokim oleju? — głos Anny, mojej synowej, rozbrzmiał w kuchni, kiedy właśnie zanurzałam kolejną porcję schabowych w panierce. Jej spojrzenie było pełne troski, ale i czegoś jeszcze — może rozczarowania? Zamarłam z widelcem w dłoni, czując, jak napięcie rośnie. Michał, mój syn, udawał, że nie słyszy. Siedział przy stole z telefonem, jakby chciał zniknąć.

Od zawsze wierzyłam, że dom to miejsce, gdzie pachnie chlebem, a stół łączy ludzi. Moja mama tak robiła, jej mama też. W każdą niedzielę cała rodzina siadała razem: ja, mój mąż Andrzej, Michał i jego młodsza siostra Kasia. Kiedy Michał przyprowadził Annę — piękną, pewną siebie dziewczynę z Warszawy — byłam szczęśliwa. Widziałam, jak mu na niej zależy. Ale już na pierwszym wspólnym obiedzie zauważyłam, że coś jest inaczej.

Anna nie jadła ziemniaków z masłem. Zamiast kompotu poprosiła o wodę z cytryną. Zamiast ciasta — owoc. Uśmiechała się uprzejmie, ale czułam dystans. „To tylko kwestia przyzwyczajenia,” tłumaczyłam sobie. Ale potem przyszły kolejne niedziele i kolejne uwagi: „Może spróbujemy upiec rybę zamiast smażyć?”, „A może sałatka zamiast majonezowej surówki?”. Na początku próbowałam być otwarta. Chciałam pokazać Annie, że jestem nowoczesną teściową.

Ale z każdym tygodniem czułam się coraz bardziej wykluczona ze swojego własnego domu. Moje przepisy przestawały być doceniane. Kasia przewracała oczami, Andrzej milczał, a Michał… Michał coraz częściej stawał po stronie żony. „Mamo, Anna się zna na tym. To dla naszego zdrowia.” Słowo „naszego” bolało mnie najbardziej.

Pewnej niedzieli Anna przyszła wcześniej i zaczęła przygotowywać hummus z ciecierzycy. „Zosiu, spróbuj! To takie zdrowe!” — powiedziała z entuzjazmem. Spróbowałam. Było… inne. Nie złe, ale nie moje. Wtedy Kasia szepnęła mi do ucha: „Mamo, czy teraz już zawsze będziemy jeść takie rzeczy?” Poczułam się winna — wobec córki i siebie samej.

Wieczorem usiadłam z Andrzejem na kanapie. „Może przesadzam? Może powinnam się cieszyć, że Anna dba o nas?” — zapytałam cicho. Andrzej wzruszył ramionami: „To już nie nasze czasy, Zośka. Ale to twój dom.”

Następnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Helena. „Zosiu, słyszałam od Kasi, że u was teraz tylko sałatki i kasze! Co się dzieje?” W jej głosie była kpina, ale i troska. Opowiedziałam jej wszystko — o zmianach przy stole, o tym jak czuję się niepotrzebna. Helena westchnęła: „Nie daj sobie wejść na głowę! To ty jesteś gospodynią!”

Ale czy naprawdę byłam? Kiedyś byłam pewna swojej roli — matki, żony, opiekunki ogniska domowego. Teraz czułam się jak gość we własnym domu.

W kolejną niedzielę postanowiłam zrobić po swojemu — tradycyjny rosół, schabowe i sernik. Anna przyszła z własnym pojemnikiem sałatki quinoa i domowym smoothie. Michał spojrzał na mnie przepraszająco. Przy stole zapadła niezręczna cisza.

— Mamo, może następnym razem spróbujemy czegoś innego? — powiedział cicho Michał.

— A może następnym razem to ja przyjdę do was? — odpowiedziałam ostrzej niż zamierzałam.

Anna spuściła wzrok. Kasia wyszła do swojego pokoju trzaskając drzwiami.

Po obiedzie Anna pomogła mi sprzątać w kuchni.

— Zosiu… ja nie chcę cię urazić — zaczęła niepewnie. — Po prostu bardzo zależy mi na zdrowiu Michała. On miał kiedyś problemy z cholesterolem… Ja tylko chcę dobrze.

Patrzyłam na nią długo. Była młoda, pełna pasji i przekonana o swojej racji. Przypomniałam sobie siebie sprzed lat — jak walczyłam o swoje miejsce w rodzinie Andrzeja.

— Wiem, Aniu — powiedziałam w końcu łagodniej. — Ale ja też chcę dobrze dla mojej rodziny.

Przez chwilę stałyśmy w milczeniu.

Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie: czy jestem złą matką? Złą teściową? Czy tradycja musi ustąpić miejsca nowoczesności?

Kilka dni później zadzwonił Michał.

— Mamo… przepraszam za ostatnią niedzielę. Może spróbujemy znaleźć jakiś kompromis? Anna mówiła, że chciałaby nauczyć się twojego sernika w wersji trochę lżejszej… Może razem coś upieczecie?

Poczułam ulgę i wzruszenie.

W następną niedzielę piekłyśmy sernik razem — ja według starego przepisu, Anna dodała jogurt zamiast śmietany i mniej cukru. Śmiałyśmy się przy tym jak dwie dziewczyny.

Może właśnie o to chodzi w rodzinie? O szukanie wspólnego języka między pokoleniami?

Czasem zastanawiam się: czy można być dobrą matką i teściową jednocześnie? Czy kompromis to porażka czy zwycięstwo? Co wy o tym myślicie?