„Kasia, po co ci chora żona?” – Moja walka o miłość i godność w polskiej rodzinie
– Michał, po co ci chora żona? – głos pani Haliny, mojej teściowej, przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam za drzwiami, z kubkiem herbaty w dłoni, i poczułam, jak gorący napój parzy mi palce. Ale nie to bolało najbardziej. Bolały słowa, które padły z ust kobiety, która jeszcze niedawno nazywała mnie swoją córką.
Nie chciałam podsłuchiwać. Po prostu wracałam z łazienki, kiedy usłyszałam swoje imię. – Kasia się nie nadaje. Ona już nie jest tą samą dziewczyną, którą przyprowadziłeś do domu. Popatrz na nią! Ledwo chodzi, ciągle zmęczona, wiecznie w szpitalach. Synu, może jeszcze nie jest za późno na rozwód? Jesteś młody, możesz mieć normalne życie.
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę wejść do kuchni i wykrzyczeć jej w twarz wszystko, co czułam. Ale nie mogłam. Zamiast tego stałam tam, słuchając odpowiedzi Michała.
– Mamo, przestań. Kasia to moja żona. Kocham ją. Choroba niczego nie zmienia.
Chciałam mu uwierzyć. Naprawdę chciałam. Ale od miesięcy widziałam w jego oczach zmęczenie i bezradność. Znikał coraz częściej z domu pod pretekstem pracy, a kiedy wracał, był cichy i zamknięty w sobie. Nasze rozmowy ograniczały się do pytań o leki i wizyty u lekarza.
Moja choroba przyszła nagle – stwardnienie rozsiane. Najpierw drętwienie nóg, potem problemy z równowagą. Lekarze mówili: „To nie wyrok”. Ale dla mnie to był koniec świata. Przestałam być tą Kasią, którą wszyscy znali: energiczną, uśmiechniętą nauczycielką polskiego, matką dwójki dzieci, kobietą, która zawsze miała czas na kawę z sąsiadką i wspólne gotowanie z teściową.
Pani Halina była kiedyś moją przyjaciółką. Po ślubie z Michałem często przychodziła do nas na obiad, pomagała przy dzieciach, opowiadała historie z czasów PRL-u. Czułam się częścią jej rodziny. Ale odkąd zachorowałam, jej spojrzenie stało się chłodne i oceniające.
– Kasia, nie możesz tak leżeć całymi dniami – powtarzała mi niemal codziennie. – Dom sam się nie posprząta.
Próbowałam tłumaczyć: – Pani Halino, ja naprawdę się staram…
– Nie „pani Halino”, tylko mamo! – przerywała mi ostro. – Ale widzę, że już nawet tego nie potrafisz.
Z czasem zaczęłam unikać jej obecności. Czułam się jak intruz we własnym domu. Dzieci – Ania i Kuba – były jeszcze małe i nie rozumiały, dlaczego mama tak często płacze w łazience.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Ani z babcią:
– Babciu, dlaczego mama jest smutna?
– Bo jest chora, kochanie.
– A jak wyzdrowieje?
– Nie wiem…
To „nie wiem” dźwięczało mi w głowie przez całą noc.
Michał próbował być wsparciem. Przynosił mi herbatę do łóżka, pomagał przy dzieciach. Ale widziałam, że coraz trudniej mu to wszystko znosić.
– Kasia, musisz być silna – mówił cicho wieczorami.
– Staram się – odpowiadałam łamiącym się głosem.
Czułam się winna za wszystko: za swoją chorobę, za łzy dzieci, za zmęczenie męża i rozczarowanie teściowej. Przestałam wychodzić z domu. Unikałam znajomych. Bałam się ich litości i pytań: „Jak się czujesz?”
Któregoś dnia pani Halina przyszła bez zapowiedzi.
– Michała nie ma? – zapytała od progu.
– Jest w pracy.
– To dobrze. Musimy porozmawiać.
Usiadła naprzeciwko mnie przy stole i spojrzała prosto w oczy.
– Kasia… ja wiem, że ci ciężko. Ale pomyśl o Michale. On też cierpi. Może powinnaś… odpuścić? Pozwolić mu odejść?
Zatkało mnie.
– Chce mnie pani wyrzucić z własnego domu?
– Nie o to chodzi! Po prostu… on zasługuje na szczęście.
Łzy napłynęły mi do oczu.
– A ja? Ja już nie zasługuję?
Nie odpowiedziała. Wstała i wyszła bez słowa.
Tego wieczoru Michał wrócił późno. Siedziałam w kuchni przy zgaszonym świetle.
– Kasia… co się stało?
– Twoja mama była tu dzisiaj.
– I?
– Powiedziała mi, żebym pozwoliła ci odejść.
Michał usiadł obok mnie i złapał mnie za rękę.
– Nie słuchaj jej. Kocham cię.
– Ale czy jeszcze potrafisz? Czy to jeszcze miłość czy już tylko obowiązek?
Milczał długo.
– Nie wiem… Czasem czuję się bezradny. Boję się o ciebie… Boję się o nas.
Wtedy pierwszy raz od dawna poczułam ulgę. Bo przynajmniej był szczery.
Minęły miesiące. Choroba postępowała powoli, ale nie poddawałam się rehabilitacji. Dzieci dorastały szybciej niż bym chciała – Ania zaczęła pomagać mi w domu, Kuba nauczył się gotować prosty obiad.
Pani Halina coraz rzadziej nas odwiedzała. Kiedy przychodziła, patrzyła na mnie z mieszaniną litości i wyrzutu sumienia.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie sąsiadka:
– Kasiu, widziałam twoją teściową na ławce pod blokiem. Płakała…
Zebrałam się na odwagę i poszłam do niej.
– Pani Halino…
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Przepraszam cię… – wyszeptała nagle. – Bałam się o syna… O was wszystkich…
– Ja też się boję – odpowiedziałam cicho. – Ale to nie znaczy, że trzeba rezygnować z siebie nawzajem.
Objęłyśmy się pierwszy raz od lat.
Dziś wiem jedno: choroba zmienia wszystko – relacje, marzenia, plany na przyszłość. Ale nie odbiera prawa do miłości ani godności. Każdego dnia uczę się prosić o pomoc bez wstydu i kochać siebie mimo słabości.
Czasem patrzę w lustro i pytam: czy jestem jeszcze tą samą Kasią? Czy zasługuję na szczęście mimo choroby? A może to właśnie teraz uczę się prawdziwej siły?