Gorzka cena szczęścia: Historia ojca, który stracił wszystko, by jego córki mogły wygrać życie

— Nie wierzę, że znowu nie zapłaciłeś za prąd! — krzyknęła Marta, trzaskając drzwiami kuchennymi. Stałem przy oknie, patrząc na rozświetlone wieczorem ulice Krakowa, próbując zebrać myśli. W powietrzu unosił się zapach smażonej cebuli i rozgrzanego tłuszczu — kolacja dla dziewczynek już stygnęła na stole. — Marta, proszę cię, to tylko kilka dni, zaraz dostanę wypłatę… — próbowałem tłumaczyć, ale ona już nie słuchała. W jej oczach widziałem tylko zmęczenie i rozczarowanie.

To był ten dzień, kiedy wszystko się rozpadło. Marta spakowała walizkę, rzuciła ostatnie spojrzenie na Kingę i Zosię, które tuliły się do siebie w kącie pokoju, i wyszła. Zostaliśmy sami. Dwie dziewczynki i ja — bez pracy, bez pieniędzy, bez nadziei. Przez kilka tygodni żyliśmy jak w zawieszeniu. Dziewczynki pytały o mamę, a ja nie potrafiłem odpowiedzieć. W nocy słyszałem ich cichy płacz przez cienką ścianę.

Kinga miała wtedy czternaście lat, Zosia dziesięć. Były moim całym światem, ale czułem się bezradny jak nigdy wcześniej. Próbowałem łapać się każdej pracy: rozwoziłem pizzę, sprzątałem biura, nawet przez chwilę byłem ochroniarzem w galerii handlowej. Pieniędzy ledwo starczało na czynsz i jedzenie. Często wracałem do domu późno w nocy i znajdowałem dziewczynki śpiące przy kuchennym stole nad zeszytami.

Pewnego wieczoru Kinga podeszła do mnie z notesem w ręku. — Tato, a może byśmy otworzyli małą kawiarnię? — zapytała nieśmiało. Uśmiechnąłem się smutno. — Skarbie, to kosztuje fortunę… — Ale ona nie dawała za wygraną. Zosia dołączyła do niej z własnym pomysłem na menu: pierogi z malinami, sernik według przepisu babci. Ich entuzjazm był zaraźliwy, ale wiedziałem, że to nierealne.

Minęły dwa lata. Marta nie wróciła, nie dzwoniła nawet na urodziny dziewczynek. Z czasem przestaliśmy o niej mówić. Kinga zaczęła pracować po szkole w małej cukierni na Kazimierzu, Zosia pomagała sąsiadce w warzywniaku. Każdą zarobioną złotówkę odkładały do słoika na szafie. Ja wciąż szukałem stałej pracy.

Wszystko zmieniło się pewnego upalnego dnia. Siedziałem na ławce pod Wawelem, gdy podszedł do mnie starszy mężczyzna w eleganckim płaszczu mimo trzydziestostopniowego upału. — Panie Piotrze? — zapytał z lekkim uśmiechem. Przedstawił się jako hrabia Tadeusz Sapieha i powiedział, że znał mojego ojca jeszcze z czasów studenckich. — Słyszałem o pańskiej sytuacji… Może mógłbym pomóc? — zaproponował.

Nie wierzyłem własnym uszom. Hrabia zaprosił mnie do swojej kamienicy przy Plantach i opowiedział historię o dawnych długach wdzięczności wobec mojej rodziny. Zaproponował pożyczkę na otwarcie restauracji — bez odsetek i z możliwością spłaty dopiero po pięciu latach.

Wróciłem do domu z umową w ręku i łzami w oczach. Dziewczynki skakały z radości. Przez kolejne miesiące remontowaliśmy lokal na Podgórzu własnymi rękami: malowaliśmy ściany, szorowaliśmy podłogi, zbieraliśmy stare meble po znajomych i sąsiadach. Kinga wymyśliła nazwę: „U Dwojga Serc”.

Pierwszego dnia otwarcia przyszło tylko kilku gości — głównie sąsiedzi i znajomi z osiedla. Ale wieść o domowych pierogach Zosi i serniku Kingi szybko rozeszła się po mieście. Po roku nasza restauracja była już jedną z najmodniejszych w Krakowie.

Dzisiaj był gorący dzień w Krakowie, a ulice tętniły życiem. Kinga i Zosia krzątały się w swojej restauracji, obsługując gości i ciesząc się owocami ciężkiej pracy. Dzięki tajemniczej hojności hrabiego Tadeusza udało im się spełnić marzenie o własnym lokalu. Mimo sukcesu, w sercach wciąż nosiły wspomnienia trudnej przeszłości.

Gdy tak pracowały, do środka weszła zmęczona kobieta z walizką. Przez chwilę nikt jej nie poznał — była wychudzona, włosy miała przyprószone siwizną, ubrana skromnie jakby bała się zwrócić na siebie uwagę. Kinga spojrzała na nią uważnie i nagle zbladła.

— Mamo? — wyszeptała.

Zosia upuściła tacę z filiżankami na podłogę.

Marta stała w progu restauracji swoich córek — tych samych córek, które zostawiła lata temu w najtrudniejszym momencie ich życia. Patrzyła na nie ze łzami w oczach.

— Przepraszam… — zaczęła cicho. — Nie wiedziałam… Nie wiedziałam, że sobie poradzicie… że będziecie szczęśliwe…

W lokalu zapadła cisza. Goście szeptali między sobą, kelnerki przystanęły z tacami w rękach.

Kinga podeszła do matki powoli, jakby bała się, że to sen.

— Dlaczego nas zostawiłaś? — zapytała drżącym głosem.

Marta zaczęła płakać.

— Byłam słaba… bałam się odpowiedzialności… myślałam, że sobie nie poradzimy… Przepraszam…

Zosia patrzyła na nią przez łzy.

— A my codziennie czekałyśmy na ciebie… Każdego dnia…

Nie wiem ile trwało to milczenie. W końcu Kinga objęła matkę ostrożnie jakby była porcelanową lalką.

— Już dobrze… Jesteśmy tu razem…

Patrzyłem na to wszystko zza baru i czułem dumę pomieszaną z bólem. Moje córki stały się silne i niezależne — osiągnęły więcej niż mogłem sobie wymarzyć. Ale czy musiały za to zapłacić tak wysoką cenę?

Czasem zastanawiam się: czy gdyby Marta została, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy szczęście zawsze musi rodzić się z cierpienia? Może właśnie dlatego życie jest tak gorzkie i słodkie jednocześnie…