Gdy miłość odchodzi: Opowieść o powrocie do siebie
– Naprawdę nie rozumiesz? – Agnieszka patrzyła na mnie z tym chłodnym spokojem, który zawsze zwiastował burzę. – To nie jest twoja wina. Po prostu… zakochałam się w kimś innym.
Słowa rozbrzmiały w mojej głowie jak echo. Próbowałem coś powiedzieć, ale gardło miałem ściśnięte. Przez chwilę miałem nadzieję, że to tylko zły sen, że zaraz się obudzę i usłyszę jej śmiech z kuchni. Ale ona stała naprzeciwko mnie, z walizką przy drzwiach.
– Wiem, że to dla ciebie szok – dodała ciszej. – Ale nie mogę już dłużej udawać.
Nie pamiętam, jak długo siedziałem potem na kanapie. Wpatrywałem się w ścianę, próbując zrozumieć, gdzie popełniłem błąd. Przecież byliśmy razem dwadzieścia lat. Mieliśmy swoje wzloty i upadki, ale zawsze wracaliśmy do siebie. A teraz… pustka.
Po kilku dniach spakowałem kilka rzeczy i wsiadłem do starego passata. Jechałem bez celu, aż w końcu zatrzymałem się przed domem ojca pod Lublinem. Ogród zarósł chwastami, a dach wymagał naprawy. Ojciec wyszedł na ganek, zmrużył oczy i powiedział tylko:
– No, w końcu cię przywiało.
Nie było w tym czułości, raczej nuta goryczy. Nigdy nie byliśmy sobie bliscy. Po śmierci mamy ojciec zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Zawsze powtarzał, że facet nie powinien okazywać słabości.
– Co się stało? – zapytał wieczorem przy herbacie.
– Agnieszka… odeszła – wydukałem.
Ojciec wzruszył ramionami.
– Kobiety są jak pogoda. Raz świeci słońce, raz leje deszcz.
Zamilkliśmy. Wiedziałem, że nie dostanę od niego wsparcia, którego potrzebowałem. Ale nie miałem dokąd pójść.
Pierwsze tygodnie były koszmarem. Budziłem się w nocy zlany potem, słysząc w głowie głos Agnieszki: „To nie twoja wina”. Próbowałem pomagać ojcu w gospodarstwie, ale wszystko wypadało mi z rąk. Krowy uciekały z pastwiska, a ziemniaki gniły w piwnicy.
Pewnego dnia spotkałem na przystanku Martę – koleżankę z podstawówki. Była rozwódką z dwójką dzieci, pracowała w sklepie spożywczym.
– Dawno cię tu nie było – uśmiechnęła się lekko. – Słyszałam… przykro mi.
Nie odpowiedziałem. Nie chciałem litości.
– Wpadnij kiedyś na kawę – rzuciła na odchodne.
Przez kilka dni biłem się z myślami. W końcu poszedłem do sklepu pod pretekstem kupienia chleba.
– No i jak tam? – zapytała Marta, nalewając mi kawy do kubka z napisem „Najlepsza Mama na świecie”.
– Czuję się jak wrak – przyznałem szczerze.
– Każdy czasem się rozpada – odpowiedziała cicho. – Ale można się poskładać na nowo.
Zaczęliśmy spotykać się częściej. Rozmawialiśmy o wszystkim: o dzieciach, o samotności, o tym, jak trudno jest zacząć od nowa po czterdziestce. Marta miała w sobie spokój, którego mi brakowało.
Ojciec patrzył na nasze spotkania krzywo.
– Nie mieszaj się w cudze życie – mruczał pod nosem. – Najpierw napraw swoje.
Ale ja czułem, że muszę wyjść z tej skorupy żalu i pretensji do świata. Zacząłem pomagać Marcie w sklepie, czasem odbierałem jej dzieci ze szkoły. Powoli wracałem do ludzi.
Pewnego wieczoru ojciec wszedł do mojego pokoju bez pukania.
– Myślisz, że jak będziesz udawał, że wszystko jest dobrze, to ból minie? – zapytał ostro.
– Nie wiem… Może tak – odpowiedziałem bez przekonania.
– Ja też kiedyś straciłem wszystko – powiedział po chwili ciszy. – Ale nie uciekaj przed sobą. Bo gdziekolwiek pójdziesz, zabierzesz siebie ze sobą.
Te słowa długo we mnie rezonowały. Zacząłem chodzić na długie spacery po polach. Przypominałem sobie dzieciństwo: zapach świeżo skoszonej trawy, smak malin z krzaka za stodołą. Zrozumiałem, jak bardzo oddaliłem się od siebie przez te wszystkie lata pogoni za pracą i pieniędzmi.
Któregoś dnia zadzwoniła Agnieszka.
– Chciałam tylko powiedzieć… Przepraszam – usłyszałem w słuchawce jej drżący głos.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przeprosić? Wybaczyć? Powiedzieć jej, jak bardzo mnie zraniła?
– Życzę ci szczęścia – powiedziałem tylko i rozłączyłem się.
Po tej rozmowie poczułem ulgę. Jakby ktoś zdjął mi z pleców ciężki plecak pełen kamieni.
Zacząłem częściej rozmawiać z ojcem. Opowiadał mi o młodości, o tym, jak poznał mamę na zabawie w remizie. O tym, jak bał się zostać sam po jej śmierci.
– Myślałem, że jak będę twardy, to nic mnie nie ruszy – wyznał pewnego wieczoru. – Ale człowiek musi czasem popłakać.
Przytuliłem go wtedy pierwszy raz od lat. Poczułem, że coś we mnie pęka i jednocześnie składa się na nowo.
Marta stała się dla mnie kimś więcej niż tylko przyjaciółką. Jej dzieci zaakceptowały mnie szybciej niż się spodziewałem. Zacząłem wierzyć, że jeszcze mogę być szczęśliwy.
Dziś siedzę na ganku domu ojca i patrzę na zachód słońca nad polami pszenicy. Czuję wdzięczność za to wszystko, co mnie spotkało – nawet za ból i samotność. Bo dzięki temu nauczyłem się kochać siebie na nowo.
Czy można naprawdę zacząć od początku po tylu latach? Czy wybaczenie sobie jest trudniejsze niż wybaczenie innym? Może właśnie w tym tkwi sens życia…