Dwa serca, jeden ból: Historia moich bliźniaków i walki o ich życie
— Pani Anno, musimy porozmawiać. — Lekarz patrzył na mnie z powagą, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam w jego oczach. Siedziałam na szpitalnym krześle, ściskając w dłoniach kocyk Kuby. Bartek spał obok w przezroczystym inkubatorze. Mój mąż, Piotr, stał za mną, blady jak ściana.
— Co się dzieje? — zapytałam drżącym głosem.
— Obaj chłopcy mają poważną wadę serca. To bardzo rzadka sytuacja… — Lekarz mówił dalej, ale ja już nie słyszałam słów. W głowie dudniło mi tylko jedno: „Dlaczego? Dlaczego moje dzieci?”
Pamiętam ten dzień jak przez mgłę. Szpitalne światła, zapach płynu do dezynfekcji, cichy płacz innych noworodków. Wszystko wydawało się nierealne. Przecież jeszcze tydzień temu planowałam, jak będziemy całą rodziną spacerować po parku w niedzielne popołudnia. Teraz moje życie zamieniło się w niekończący się koszmar.
Piotr próbował mnie przytulić, ale odsunęłam się. — To moja wina — wyszeptałam. — Może coś zrobiłam źle w ciąży? Może nie powinnam była tyle pracować?
— Aniu, przestań. To nie twoja wina — odpowiedział cicho, ale widziałam w jego oczach ten sam strach i bezradność.
Pierwsze tygodnie były najgorsze. Każdy dzień zaczynał się od szpitalnego telefonu: „Pani Anno, proszę przyjechać jak najszybciej” albo „Stan Kuby się pogorszył”. Nauczyłam się spać w ubraniu, z torbą gotową przy drzwiach. W domu panowała cisza. Moja mama przyjechała z Lublina, żeby zająć się naszą starszą córką, Zosią. Zosia miała wtedy cztery lata i nie rozumiała, dlaczego mama ciągle płacze.
— Mamusiu, kiedy wrócisz do domu? — pytała każdego wieczoru przez telefon.
— Niedługo, kochanie. Kuba i Bartek muszą jeszcze trochę pobyć w szpitalu — kłamałam, bo sama nie wiedziałam, czy kiedykolwiek wrócimy do normalności.
W szpitalu poznałam inne matki. Każda miała swoją historię: jedna walczyła o życie syna po wypadku samochodowym, inna czekała na przeszczep dla córki. Ale nikt nie miał dwóch dzieci na raz na oddziale kardiologii. Czułam się samotna nawet wśród ludzi.
Pewnego dnia usiadłam obok łóżeczka Kuby i zaczęłam mówić do niego szeptem:
— Wiesz, syneczku, mama bardzo cię kocha. Obiecuję ci, że zrobię wszystko, żebyś był zdrowy. Nawet jeśli będę musiała sprzedać dom albo błagać o pomoc obcych ludzi.
Bartek leżał obok podłączony do aparatury monitorującej pracę serca. Jego maleńka dłoń zacisnęła się na moim palcu. Poczułam wtedy coś dziwnego — jakby chłopcy chcieli mi powiedzieć: „Nie poddawaj się”.
Lekarze przygotowywali nas na najgorsze. — Musimy rozważyć operację obu chłopców — powiedział profesor Nowak podczas jednej z narad. — Ale to bardzo ryzykowne.
— Jakie mamy inne wyjście? — spytał Piotr z rozpaczą.
— Możemy czekać… Ale czas nie jest naszym sprzymierzeńcem.
Wróciliśmy do domu na kilka dni przed operacją. Mama próbowała mnie pocieszyć:
— Aniu, musisz być silna dla Zosi i chłopców.
— Mamo, ja już nie mam siły — odpowiedziałam przez łzy.
Zosia podeszła do mnie z rysunkiem: dwa serduszka trzymające się za ręce. — To Kuba i Bartek — powiedziała dumnie.
W dniu operacji szpital był cichy jak nigdy wcześniej. Siedzieliśmy z Piotrem na korytarzu przez sześć godzin. Modliłam się do Boga, którego istnienia nigdy wcześniej nie była pewna.
Po wszystkim profesor Nowak wyszedł do nas zmęczony i blady:
— Operacja się udała… Ale teraz najważniejsze są pierwsze dni po zabiegu.
Płakałam z ulgi i strachu jednocześnie. Przez kolejne tygodnie żyliśmy między domem a szpitalem. Zosia zaczęła mieć problemy w przedszkolu — była agresywna wobec innych dzieci. Psycholog powiedziała nam, że to reakcja na stres i brak mamy.
Piotr coraz częściej znikał wieczorami pod pretekstem pracy. Pewnej nocy usłyszałam jego rozmowę przez telefon:
— Nie wiem już, co robić… Ania jest cieniem samej siebie… Boję się o nią bardziej niż o chłopców.
Zrozumiałam wtedy, że nie tylko ja cierpię. Choroba dzieci rozbiła naszą rodzinę na kawałki.
Minęły miesiące. Chłopcy powoli dochodzili do siebie, ale każdy kaszel czy gorączka wywoływały we mnie panikę. Zosia zaczęła rysować coraz więcej czarnych chmur na swoich obrazkach.
Pewnego wieczoru usiedliśmy wszyscy razem przy stole po raz pierwszy od dawna. Piotr spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem:
— Musimy porozmawiać… Nie możemy tak dalej żyć w ciągłym strachu.
Popłakałam się wtedy po raz pierwszy od miesięcy przy dzieciach. Zosia podeszła do mnie i przytuliła mocno:
— Mamusiu, wszystko będzie dobrze.
Nie wiem, czy będzie dobrze. Ale wiem jedno: kocham moje dzieci ponad wszystko i zrobię dla nich wszystko. Nawet jeśli czasem czuję się bezsilna i samotna.
Czy matczyna miłość wystarczy, by pokonać chorobę i uratować rodzinę? Czy można być silną dla wszystkich naraz? Czasem sama nie znam odpowiedzi…