Dom dla synów – historia Kazimierza, który chciał zbudować szczęście
– Po co ci to wszystko, tato? – zapytał mnie Paweł, patrząc na mnie z irytacją, której nie potrafił już ukryć. Stałem w progu salonu, w rękach trzymałem narzędzia, które jeszcze rano wydawały mi się symbolem mojego życia. Młotek, śrubokręt, poziomica – to nimi budowałem ten dom, cegła po cegle, przez lata. Dla nich. Dla moich synów.
Ale dziś Paweł patrzył na mnie jak na kogoś obcego. Jego brat Michał nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. W powietrzu wisiała cisza, która bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Kiedy zaczynałem budowę tego domu na obrzeżach Poznania, miałem w sobie tyle siły i nadziei. Wtedy jeszcze żyła Zosia, moja żona. Razem wybieraliśmy kafelki do łazienki, razem sadziliśmy drzewa na działce. Każde drzewo miało być symbolem – dla każdego z nas jedno. Chciałem, żeby chłopcy mieli miejsce, do którego zawsze będą mogli wrócić. Żeby mieli dom, którego ja nigdy nie miałem.
Zosia odeszła nagle. Zostałem sam z dwoma nastolatkami i domem w połowie wykończonym. Przez pierwsze miesiące nie potrafiłem nawet wejść do jej pokoju. Ale wiedziałem, że muszę być silny – dla nich. Zacisnąłem zęby i kończyłem to, co zaczęliśmy razem. Doprowadziłem gaz, podłączyłem wodę, zamontowałem wannę, choć sam nigdy nie lubiłem się w niej moczyć. Wszystko po to, by chłopcy mieli wygodnie.
Paweł był zawsze bardziej zamknięty w sobie. Michał – odwrotnie, wszędzie go było pełno. Ale obaj coraz częściej zamykali się w swoich pokojach, zamykali drzwi przede mną. Próbowałem ich angażować – „Chodźcie, pomożecie mi przy ogrodzie”, „Może razem coś ugotujemy?”. Zawsze słyszałem to samo: „Nie mam czasu”, „Muszę się uczyć”, „Zaraz wychodzę”.
Pamiętam dzień, kiedy Paweł przyszedł do mnie z poważną miną.
– Tato, dostałem się na studia do Warszawy.
Serce mi zamarło. Warszawa? Przecież Poznań też ma dobre uczelnie…
– Synu, tu masz dom…
– Wiem, tato. Ale chcę spróbować czegoś nowego.
Nie zatrzymywałem go. Nie miałem prawa. Ale kiedy wyjechał, dom stał się jeszcze bardziej pusty.
Michał został ze mną dłużej. Myślałem, że może on zostanie tu na zawsze. Ale on też miał swoje plany. Praca w Niemczech – lepsze pieniądze, lepsze życie. Tyle razy powtarzałem im: „Pieniądze to nie wszystko”. Ale czy ja sam w to wierzyłem?
Któregoś wieczoru usiadłem sam przy kuchennym stole. Za oknem padał deszcz, a ja patrzyłem na ogród pełen drzew, które sadziłem z myślą o rodzinie. Czułem się jak ostatni strażnik tego miejsca.
Z czasem chłopcy przyjeżdżali coraz rzadziej. Najpierw na święta, potem już tylko na Wielkanoc albo Boże Narodzenie. Rozmowy były coraz krótsze. „Jak w pracy?”, „Jak na studiach?”, „Wszystko dobrze”.
Pewnego dnia Paweł zadzwonił:
– Tato… sprzedaj dom i przeprowadź się do nas do Warszawy.
Poczułem ukłucie w sercu.
– A co z ogrodem? Co z drzewami?
– Tato… to tylko rzeczy.
To tylko rzeczy… Czy naprawdę wszystko, co budowałem przez lata, było tylko rzeczą?
Zacząłem rozmawiać z sąsiadami. Oni też mieli dzieci – jedne zostały blisko, inne wyjechały za granicę albo do dużych miast. Wszyscy narzekali na samotność, ale nikt nie chciał się przyznać do porażki.
Któregoś dnia Michał przyjechał niespodziewanie.
– Tato, musimy pogadać.
Usiedliśmy w salonie – tym samym, który kiedyś tętnił życiem.
– Sprzedałeśbyś dom?
Patrzyłem na niego długo.
– Po co?
– Bo nie wrócimy tu już na stałe… A ty nie powinieneś być sam.
Wtedy po raz pierwszy poczułem prawdziwy gniew.
– Myślisz, że dom to tylko ściany i dach? To tu dorastaliście! Tu jest wasze miejsce!
Michał spuścił wzrok.
– Tato… my już mamy swoje życie.
Przez kilka dni chodziłem jak struty. Nie mogłem spać. W końcu zadzwoniłem do Pawła.
– Synu… czy naprawdę chcecie, żebym sprzedał dom?
Po drugiej stronie była cisza.
– Tato… chcemy tylko twojego szczęścia.
Ale czy moje szczęście to bycie blisko nich za wszelką cenę? Czy może trwanie przy tym domu, który jest wszystkim, co mi zostało po Zosi i naszym wspólnym życiu?
Dziś siedzę na tarasie i patrzę na ogród pełen drzew. Każde z nich przypomina mi inny moment naszego życia – pierwsze kroki chłopców, śmiech Zosi, wspólne grille latem…
Może dom naprawdę jest tylko rzeczą? A może jest czymś więcej – miejscem pamięci, schronieniem przed samotnością?
Czasem myślę: czy warto było budować wszystko własnymi rękami? Czy można zatrzymać dzieci przy sobie tylko dlatego, że dało się im dach nad głową?
A może prawdziwy dom nosimy w sobie – tam, gdzie są ludzie, których kochamy?
Czy wy też czasem czujecie się jak ostatni strażnicy swoich rodzinnych domów? Co byście zrobili na moim miejscu?