„Czy naprawdę jestem tylko spadkiem?” – Historia Agaty, matki, której dzieci zapomniały o miłości

– Mamo, jak się czujesz? – głos Magdy w słuchawce brzmi mechanicznie, jakby powtarzała wyuczoną formułkę.

Zerkam przez okno na szare podwórko. Warszawska wiosna nieśmiało rozkwita, ale ja czuję tylko chłód. Wiem, że zaraz padnie kolejne pytanie – nie o mnie, nie o moje samopoczucie, ale o coś praktycznego. Ostatnio coraz częściej słyszę: „A byłaś u notariusza?” albo „Czy już masz testament?”

– Dobrze, Magdo. Wszystko w porządku – odpowiadam, choć w środku aż się gotuję. Chciałabym powiedzieć: „Nie pytasz mnie z troski. Pytasz, bo boisz się, że coś przegapisz.” Ale milczę. Zawsze milczę.

Odkładam słuchawkę i przez chwilę siedzę bez ruchu. W pokoju cicho tyka zegar – prezent od mojego męża, zanim odszedł. Zostawił mnie z trójką dzieci i kredytem na mieszkanie. Pamiętam ten dzień jak dziś: jego walizka przy drzwiach, spojrzenie pełne żalu i ulgi jednocześnie.

– Agata, ja już nie mogę. Przepraszam.

Nie płakałam wtedy. Musiałam być silna dla Magdy, Pawła i Kasi. Pracowałam na dwa etaty – najpierw w szkole jako nauczycielka polskiego, potem wieczorami sprzątałam biura. Dzieci były moim światem. Gotowałam im zupę pomidorową z makaronem, piekłam szarlotkę na niedziele, szyłam im stroje na szkolne przedstawienia.

A teraz? Teraz dzwonią codziennie. Ale to nie są rozmowy matki z dziećmi. To są wywiady śledcze.

– Mamo, a byłaś u lekarza? – pyta Paweł.
– Byłam.
– I co powiedział?
– Że wszystko w porządku.
– Aha… A u notariusza byłaś?

Czuję się jak akt notarialny na dwóch nogach. Jakby moje życie sprowadzało się do tego, co po mnie zostanie.

Wczoraj miałam urodziny. Czekałam cały dzień. Magda napisała SMS-a: „Sto lat, mamo! Nie dam rady dziś wpaść, dużo pracy.” Paweł zadzwonił wieczorem: „Wszystkiego najlepszego! Może spotkamy się w weekend?” Kasia nawet nie odezwała się do dziś.

Przypominam sobie ich dzieciństwo. Jak Magda płakała po nocach z powodu potworów pod łóżkiem. Jak Paweł złamał rękę na rowerze i tulił się do mnie w szpitalu. Jak Kasia nie mogła zasnąć bez mojej kołysanki. Gdzie to wszystko się podziało?

Czasem myślę, że sama jestem sobie winna. Może za bardzo ich chroniłam? Może powinnam była być bardziej stanowcza? Może gdyby ojciec został… Ale przecież nie mogłam go zatrzymać na siłę.

Dziś jestem sama w trzypokojowym mieszkaniu na Ochocie. Sąsiadka Zosia czasem wpada na herbatę. – Agatko, dzieci to mają teraz inne priorytety – mówi ze współczuciem.

Ale ja pamiętam inną Polskę. Polskę, gdzie rodzina była wszystkim. Gdzie niedzielny obiad był świętością, a matka – opoką.

W zeszłym tygodniu Magda przyszła z mężem i wnuczką. Przyniosła ciasto z cukierni – kiedyś piekłyśmy razem drożdżówkę. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym.

– Mamo, musimy porozmawiać o przyszłości – zaczęła nagle Magda.
– O jakiej przyszłości?
– No… o mieszkaniu. Wiesz, my z Tomkiem mamy ciasno…

Zrozumiałam wtedy wszystko. Nie chodzi o mnie. Chodzi o to, co mam.

Paweł też ostatnio coraz częściej pyta o papiery od mieszkania.
– Mamo, lepiej wszystko uporządkuj za życia. Wiesz, żeby potem nie było problemów.

A ja chciałabym usłyszeć: „Mamo, kocham cię.” Albo: „Mamo, tęsknię.”

Kasia od lat mieszka w Gdańsku. Rzadko dzwoni. Ostatnio napisała maila:
„Mamo, wiem, że nie byłam najlepszą córką. Ale życie jest trudne. Przepraszam.”

Czy to wystarczy? Czy kilka słów może zagoić lata obojętności?

Czasem myślę o tym, żeby sprzedać mieszkanie i wyjechać gdzieś daleko – do sanatorium w Ciechocinku albo do małego domku na Mazurach. Ale boję się samotności jeszcze bardziej niż tego mieszkania bez dziecięcych głosów.

Wczoraj wieczorem zadzwoniła Zosia:
– Agatko, nie przejmuj się tak tym wszystkim. Dzieci wrócą, zobaczysz.
Ale czy wrócą? Czy wrócą dla mnie czy dla tego, co po mnie zostanie?

Pamiętam rozmowę sprzed lat z moją mamą:
– Agatko, dzieci dorastają i idą swoją drogą. Ale matka zawsze zostaje matką.
Wtedy nie rozumiałam tych słów. Dziś rozumiem aż za dobrze.

Czasem wyobrażam sobie inną wersję życia: mąż nie odchodzi, dzieci przychodzą co niedzielę na rosół i sernik. Śmiech wnuków rozbrzmiewa w całym domu. Ale to tylko marzenie.

Dziś jestem starą kobietą z przeszłością pełną poświęceń i teraźniejszością pełną ciszy.

Ostatnio dostałam list polecony od Pawła:
„Mamo, przesyłam ci wzór testamentu do podpisania. To tylko formalność.”

Czy naprawdę jestem już tylko formalnością? Czy miłość matki można zmierzyć metrażem mieszkania?

Wieczorem patrzę na zdjęcia dzieci na półce. Uśmiechają się do mnie z dawnych lat – mali, ufni, jeszcze moi.

Może powinnam im powiedzieć wszystko? Wykrzyczeć żal? Ale czy to coś zmieni?

Czasem pytam siebie: czy warto było poświęcić wszystko dla dzieci? Czy one kiedykolwiek zrozumieją moją samotność?

A wy? Czy też czujecie czasem, że dla swoich bliskich jesteście tylko obowiązkiem? Co zrobić z miłością, która nie znajduje już odpowiedzi?