„Czy jeszcze jesteśmy rodziną?” – Moje życie po odejściu dzieci
– Znowu nie odbiera – westchnęłam, patrząc na wyświetlacz telefonu. „Mateusz – połączenie nieodebrane”. To już trzeci raz w tym tygodniu. Mój mąż, Andrzej, siedział przy stole i bez słowa mieszał herbatę. W kuchni unosił się zapach świeżo upieczonego chleba, ale nikt nie miał apetytu.
– Może jest zajęty – rzucił Andrzej, ale nawet nie próbował udawać, że wierzy w to, co mówi.
– Zawsze jest zajęty. Albo praca, albo znajomi. A przecież jeszcze niedawno pytał mnie o wszystko: jak zrobić rosół, jak wyprasować koszulę…
Andrzej spojrzał na mnie z troską, ale i z rezygnacją. Oboje wiedzieliśmy, że coś się zmieniło. Nasze dzieci – Mateusz, Ania i Kasia – wyfrunęły z gniazda. Każde z nich ma swoje życie, swoje sprawy. A my? Zostaliśmy sami w dużym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, które kiedyś tętniło życiem.
Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu w niedzielę rano cała rodzina siadała do śniadania. Śmiech Kasi niósł się po całym domu, Ania opowiadała o swoich planach na studiach, a Mateusz żartował z Andrzejem o polityce. Teraz… cisza.
– Może powinniśmy gdzieś wyjechać? – zaproponował Andrzej pewnego wieczoru. – Może nad morze? Albo w góry?
Pokręciłam głową. – I co nam to da? Wrócimy i będzie tak samo pusto.
Zaczęłam coraz częściej rozmawiać sama ze sobą. „Może to ja coś zrobiłam nie tak? Może za bardzo ich chroniłam?” Przypominały mi się słowa mojej mamy: „Dzieci wychowuje się dla świata, nie dla siebie”. Ale czy świat naprawdę potrzebuje ich bardziej niż ja?
Któregoś dnia zadzwoniła Ania.
– Mamo, przepraszam, że tak rzadko dzwonię. W pracy mam urwanie głowy, a wieczorami padam ze zmęczenia.
– Rozumiem, kochanie – odpowiedziałam, choć wcale nie rozumiałam. – Ale może przyjedziecie z Michałem na obiad w niedzielę?
– Nie wiem… Michał ma dyżur, a ja muszę przygotować prezentację na poniedziałek…
Znowu odmowa. Odkładając słuchawkę, poczułam łzy pod powiekami. Andrzej próbował mnie pocieszyć:
– Jadwiga, musimy się pogodzić z tym, że dzieci mają swoje życie.
Ale jak się pogodzić z tym, że dom przestał być domem?
Któregoś dnia Kasia zadzwoniła z informacją, że wyjeżdża do Holandii na staż. Byłam dumna i przerażona jednocześnie.
– Mamo, to tylko pół roku! – śmiała się przez telefon. – Będziemy pisać!
Ale wiedziałam, że to początek końca naszej bliskości. Pół roku zamieniło się w rok, potem w dwa lata. Kasia wracała tylko na święta i wtedy czułam się jak gość we własnym domu.
Najgorzej było z Mateuszem. Po rozwodzie z żoną zamknął się w sobie. Próbowałam do niego dotrzeć:
– Synku, może przyjedziesz na obiad? Zrobię twoje ulubione pierogi…
– Nie mam czasu, mamo – rzucił krótko i rozłączył się.
Czułam się bezradna. Andrzej coraz częściej zamykał się w swoim świecie: czytał gazety, oglądał mecze, milczał godzinami.
Pewnego wieczoru wybuchłam:
– Czy ty też masz czasem wrażenie, że już nikomu nie jesteśmy potrzebni?
Andrzej spojrzał na mnie zaskoczony.
– Jadwiga…
– Przez całe życie wszystko było dla dzieci! Praca, dom, wakacje… Nawet nasze kłótnie były o nich! A teraz? Nawet nie odbierają telefonów!
Andrzej milczał długo.
– Może czas pomyśleć o sobie? – powiedział cicho.
Ale jak myśleć o sobie, kiedy przez 35 lat myślało się tylko o innych?
Zaczęłam chodzić na spacery po parku. Patrzyłam na młode matki z dziećmi i czułam ukłucie zazdrości. „Czy one też kiedyś będą tak samotne?” – zastanawiałam się.
Któregoś dnia spotkałam sąsiadkę, panią Zofię.
– Jadwiga, co taka smutna chodzisz?
Opowiedziałam jej wszystko. O dzieciach, o pustce w domu.
– Oj kochana… Ja też to przechodziłam. Ale wiesz co? Zaczęłam chodzić na zajęcia do domu kultury. Maluję obrazy! Może ty też spróbujesz?
Początkowo wzruszyłam ramionami. Ale potem pomyślałam: „A może rzeczywiście?” Zapisałam się na warsztaty ceramiczne. Poznałam tam ludzi takich jak ja – zagubionych rodziców, którzy próbują odnaleźć sens życia na nowo.
Z czasem zaczęłam czuć się lepiej. Zaczęliśmy z Andrzejem chodzić do kina, na spacery po Starym Mieście. Odkryliśmy siebie na nowo – bez dzieci między nami.
Ale tęsknota nie znikała. Każdy telefon od dzieci był dla mnie świętem. Każda wiadomość – skarbem.
Pewnego dnia Mateusz zadzwonił pierwszy raz od miesięcy.
– Mamo… Przepraszam, że tak długo się nie odzywałem. Dużo myślałem ostatnio…
Serce mi zamarło.
– Wszystko w porządku?
– Tak… Tylko… Chyba za bardzo zamknąłem się w sobie po rozwodzie. Ale chciałem ci powiedzieć… Dziękuję za wszystko.
Łzy popłynęły mi po policzkach.
– Synku… zawsze będziesz moim dzieckiem.
Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Zrozumiałam wtedy jedno: dzieci naprawdę odchodzą. Ale czasem wracają – choćby tylko na chwilę.
Dziś wiem, że muszę nauczyć się żyć dla siebie. Ale czy to znaczy, że już nie jesteśmy rodziną? Czy można być matką bez dzieci przy stole?
A wy? Jak radzicie sobie z pustką po odejściu dzieci? Czy można nauczyć się być szczęśliwym na nowo?