Babcia, która wybrała inaczej: Historia Ludwiki Borkowskiej

— Ludka, czemu taka smutna? — zapytała Wanda Nowak, moja sąsiadka, podchodząc do mnie z kubkiem herbaty. Stałam przy oknie, patrząc na podwórko, gdzie bawiły się obce dzieci. Jedna z nich, dziewczynka z jasnymi warkoczykami, przypominała mi moją Zosię. Zosię, której nie widziałam od pół roku. A przecież mogłabym widywać ją codziennie, gdybym wtedy wybrała inaczej.

— Nic takiego, Wando — odpowiedziałam cicho, nie odrywając wzroku od dzieci. — Po prostu… czasem człowiek się zastanawia, czy dobrze zrobił.

Wanda westchnęła i usiadła na krześle obok mnie. — Wiesz, że możesz mi powiedzieć wszystko. — Jej głos był ciepły, ale ja nie miałam siły na zwierzenia. Zresztą, co by to zmieniło?

Przypomniałam sobie tamten dzień sprzed pół roku. Było wtedy zimno, śnieg skrzypiał pod butami. Moja córka Marta przyszła do mnie z płaczem. Jej mąż, Tomek, stracił pracę, a ona sama nie dawała rady z dwójką dzieci. Prosiła mnie, żebym się wprowadziła do nich na jakiś czas i pomogła przy Zosi i małym Antosiu. Ale wtedy zadzwonił telefon. To był Janusz.

Janusz… Mężczyzna, którego poznałam na kursie komputerowym dla seniorów. Był wdowcem, miał ciepłe oczy i poczucie humoru. Zaproponował mi wspólne mieszkanie w Gdańsku. Nowe życie, nowe możliwości. Po tylu latach samotności poczułam się znów młoda. I wtedy musiałam wybrać: zostać z rodziną i pomagać Marcie czy spróbować jeszcze raz być szczęśliwą kobietą?

— Mamo, nie zostawiaj mnie teraz — błagała Marta przez łzy. — Ja sobie nie poradzę.

— Marto, przecież zawsze byłaś silna — próbowałam ją przekonać. — Musisz nauczyć się radzić sobie sama.

— Ale ja nie chcę być sama! — krzyczała.

Pamiętam ten moment jak dziś. Serce mi pękało, ale powiedziałam jej, że muszę pomyśleć o sobie. Że przez całe życie byłam dla innych: dla męża alkoholika, dla dzieci, dla rodziców. Teraz chciałam choć raz być dla siebie.

Wyjechałam do Gdańska z Januszem. Przez pierwsze tygodnie byłam szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Chodziliśmy na spacery po plaży, piliśmy kawę w małych kawiarniach, śmialiśmy się z drobiazgów. Ale potem zaczęły przychodzić listy od Marty – coraz rzadsze i coraz bardziej chłodne. Zosia przestała dzwonić na dobranoc. Antoś nawet nie pamiętał mojego głosu.

Janusz był dobry, ale widziałam w jego oczach niepokój. — Ludko, tęsknisz za rodziną — mówił cicho wieczorami.

— Tak… Ale przecież to był mój wybór — odpowiadałam uparcie.

A potem Janusz zachorował. Szpital, badania, diagnoza: rak trzustki. Przez trzy miesiące walczyliśmy razem, ale choroba była silniejsza. Zostałam sama w obcym mieście, z pustym mieszkaniem i jeszcze bardziej pustym sercem.

Wróciłam do swojego starego mieszkania w Warszawie miesiąc temu. Marta nie odebrała telefonu. Zosia nie odpisała na wiadomość na Messengerze. Siedziałam więc przy oknie i patrzyłam na obce dzieci bawiące się tam, gdzie kiedyś biegała moja wnuczka.

— Wando — odezwałam się nagle — czy ty myślisz, że można naprawić błędy przeszłości?

Sąsiadka spojrzała na mnie uważnie. — Czasem można spróbować… Ale trzeba mieć odwagę przeprosić i poprosić o drugą szansę.

Wieczorem długo siedziałam nad pustą kartką papieru. W końcu zaczęłam pisać:

„Kochana Marto,
Nie wiem nawet, jak zacząć ten list. Wiem tylko jedno: bardzo za wami tęsknię i bardzo żałuję tego wyboru sprzed pół roku. Chciałam być szczęśliwa, ale chyba nie tak to miało wyglądać…”

Pisałam długo, łzy kapały na papier. Przepraszałam za wszystko: za to, że zostawiłam ją w najtrudniejszym momencie; za to, że wybrałam siebie zamiast rodziny; za to, że nie byłam babcią dla Zosi i Antosia wtedy, kiedy najbardziej mnie potrzebowali.

Nie wiem, czy Marta mi wybaczy. Nie wiem nawet, czy przeczyta ten list. Ale musiałam spróbować.

Następnego dnia rano zadzwonił dzwonek do drzwi. Serce mi zamarło – przez wizjer zobaczyłam Martę z Zosią.

— Mamo… — zaczęła Marta niepewnie — dostałam twój list.

Zosia schowała się za jej nogą i patrzyła na mnie wielkimi oczami.

— Babciu… — szepnęła cicho.

Nie pamiętam już dokładnie, co powiedziałam wtedy Marcie ani jak długo płakałyśmy sobie w ramionach. Pamiętam tylko ciepło jej dłoni i zapach włosów Zosi.

Nie wszystko da się naprawić od razu. Marta jest ostrożna, Zosia jeszcze nie chce zostać u mnie sama na noc. Ale powoli budujemy coś nowego – może słabszego niż dawniej, ale prawdziwego.

Czasem patrzę na siebie w lustrze i pytam: czy miałam prawo wybrać siebie? Czy egoizm matki może być wybaczony przez dziecko? Czy da się odzyskać utracony czas?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Może ktoś też musiał kiedyś wybierać między sobą a rodziną?