75 lat samotności: Moja córka ma własne życie, a ja zostałam sama
— Mamo, nie mogę już tak dłużej. Mam własną rodzinę, muszę się nimi zająć — głos Agnieszki był zmęczony, a jej oczy uciekały gdzieś w bok, jakby bała się spojrzeć mi prosto w twarz. Stałyśmy w moim małym salonie na warszawskim Mokotowie, gdzie od lat wszystko miało swoje miejsce. Nawet cisza była tu znajoma, choć ostatnio stawała się coraz bardziej przytłaczająca.
Zawsze byłam silna. Po śmierci męża to ja trzymałam wszystko w ryzach. Pracowałam jako nauczycielka polskiego w liceum, prowadziłam dom, dbałam o Agnieszkę. Była moim oczkiem w głowie, moją dumą. Gdy dostała się na medycynę, płakałam ze szczęścia. Teraz płaczę z samotności.
— Rozumiem, Aga, ale przecież nie proszę cię o wiele. Chciałam tylko, żebyś przyszła na herbatę raz w tygodniu — powiedziałam cicho, próbując ukryć drżenie głosu.
— Mamo, ja pracuję po godzinach, dzieci mają zajęcia dodatkowe, Michał ciągle wyjeżdża służbowo… Nie rozumiesz? Nie mam czasu! — wybuchła, a potem natychmiast spuściła wzrok.
Nie odpowiedziałam. Widziałam, jak bardzo jest zmęczona. Ale czy to znaczy, że już nie jestem jej matką? Że nie zasługuję na odrobinę uwagi?
Kiedyś byłam dla niej wszystkim. Pamiętam, jak uczyłam ją czytać na starym tapczanie w naszym pierwszym mieszkaniu na Ochocie. Jak tuliłam ją po pierwszym złamanym sercu. Jak czekałam pod drzwiami szpitala, gdy rodziła swoje pierwsze dziecko. Teraz jestem tylko ciężarem.
Wieczorami siedzę przy oknie i patrzę na światła miasta. Czasem sąsiadka z naprzeciwka pomacha mi przez szybę. Czasem zadzwoni telefon — ale to najczęściej reklama garnków albo banku. Agnieszka dzwoni coraz rzadziej. Wnuki… nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam Zosię i Kubusia.
Pewnego dnia postanowiłam zrobić coś szalonego — upiekłam szarlotkę według starego przepisu mojej mamy i pojechałam do Agnieszki bez zapowiedzi. Stałam pod drzwiami jej mieszkania na Wilanowie z ciastem w rękach i sercem w gardle. Otworzyła mi Zosia.
— Babciu! — krzyknęła radośnie i rzuciła mi się na szyję. Poczułam łzy pod powiekami.
— Jest mama? — zapytałam cicho.
Zosia pobiegła do salonu. Po chwili pojawiła się Agnieszka. Na jej twarzy zobaczyłam zaskoczenie i… irytację?
— Mamo, mogłaś zadzwonić… — zaczęła szeptem.
— Chciałam was zobaczyć. Upiekłam szarlotkę — powiedziałam niepewnie.
Weszłam do środka. Michał nawet nie podniósł wzroku znad laptopa. Dzieci biegały po mieszkaniu, głośno się śmiejąc. Przez chwilę poczułam się częścią tej rodziny — mojej rodziny.
Przy stole panowała niezręczna cisza. Agnieszka kroiła ciasto, Zosia opowiadała o szkole, Kubuś bawił się samochodzikiem pod stołem. Michał wyszedł do drugiego pokoju odebrać telefon.
— Babciu, przyjdziesz na moje przedstawienie? — zapytała nagle Zosia.
— Oczywiście, kochanie! — odpowiedziałam z entuzjazmem.
Agnieszka spojrzała na mnie z wyrzutem.
— Mamo… nie wiem, czy to dobry pomysł. To będzie długi dzień, dużo zamieszania…
Poczułam ukłucie w sercu. Czy naprawdę jestem tu niechciana?
Wróciłam do domu późnym wieczorem. Szarlotka została prawie nietknięta. Przez całą noc przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie słowa Agnieszki: „Nie mam czasu”.
Następnego dnia zadzwoniła sąsiadka z parteru, pani Halina.
— Pani Marysiu, może pójdziemy razem na spacer? — zaproponowała.
Zgodziłam się bez namysłu. Spacerowałyśmy po parku Dreszera, rozmawiałyśmy o dawnych czasach. Okazało się, że Halina też czuje się samotna — jej syn mieszka w Gdańsku i widują się raz do roku.
— Takie czasy — westchnęła Halina. — Dzieci mają swoje życie.
Ale czy naprawdę musi tak być? Czy starość zawsze oznacza samotność?
Próbowałam znaleźć sobie zajęcia: zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów w domu kultury, zaczęłam chodzić na spotkania klubu książki. Poznałam kilka miłych osób, ale pustka w sercu pozostała.
Czasem łapię się na tym, że czekam przy telefonie godzinami, licząc na wiadomość od Agnieszki lub wnuków. Czasem dzwonię do niej bez powodu — tylko po to, by usłyszeć jej głos.
— Mamo, nie mogę teraz rozmawiać — słyszę często w słuchawce.
Zaczynam rozumieć: jestem już tylko dodatkiem do jej życia, nie jego centrum.
Pewnego dnia zachorowałam — zwykłe przeziębienie przerodziło się w zapalenie płuc. Leżałam sama w łóżku przez kilka dni, gorączkowałam i modliłam się o zdrowie. Nikt nie przyszedł. Dopiero gdy zadzwoniła Halina i usłyszała mój słaby głos, wezwała karetkę.
W szpitalu odwiedziła mnie tylko ona. Agnieszka zadzwoniła raz: „Mamo, przepraszam, nie dam rady przyjechać”.
Po powrocie do domu długo patrzyłam w lustro na swoją starą twarz i zastanawiałam się: gdzie popełniłam błąd? Czy za bardzo ją kochałam? Czy za mało wymagałam? Czy to naprawdę musi tak wyglądać?
Dziś mam 75 lat i jestem sama bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę zasłużyłam na taką starość? Czy każda matka musi kiedyś pogodzić się z tym, że staje się dla swojego dziecka tylko wspomnieniem?
A może to ja powinnam nauczyć się żyć inaczej? Co wy o tym myślicie? Czy samotność na starość jest nieunikniona?