Pomagaj albo zapomnij o spadku: ultimatum, które podzieliło rodzinę

Siedziałam przy ciężkim, dębowym stole w moim domu w Krakowie, ściskając w dłoniach filiżankę z dawno wystygłą herbatą. Przede mną leżał testament – już trzeci raz w tym miesiącu próbowałam go przepisać, ale za każdym razem ręka mi drżała. W powietrzu unosił się zapach starego drewna i kurzu, a cisza była tak gęsta, że niemal ją czułam na języku. Od miesięcy nie słyszałam śmiechu moich dzieci w tych ścianach.

Krzysztof i Kinga – moje jedyne dzieci. Oboje dorośli, oboje z własnymi rodzinami i problemami. Ostatni raz widziałam ich razem na Boże Narodzenie, kiedy jeszcze udawaliśmy, że wszystko jest w porządku. Ale od tamtej pory coś pękło. Krzysztof mieszkał na drugim końcu miasta, ale zawsze miał wymówkę: praca, dzieci, korki. Kinga wyjechała do Warszawy za lepszą pracą i od tamtej pory kontaktowała się głównie przez SMS-y.

Z każdym tygodniem czułam się coraz bardziej samotna. Mój mąż zmarł pięć lat temu – wtedy jeszcze trzymaliśmy się razem, wspieraliśmy się nawzajem. Teraz zostałam sama z pustką i wspomnieniami. Czasem miałam wrażenie, że jestem dla swoich dzieci tylko ciężarem. Kiedy dzwoniłam do Krzysztofa, słyszałam w jego głosie zniecierpliwienie:

– Mamo, nie mogę teraz rozmawiać. Oddzwonię później.

Ale później nigdy nie nadchodziło.

Kinga była bardziej bezpośrednia:

– Mamo, przecież jesteś jeszcze sprawna. Po co ci nasza pomoc? Ja mam tu swoje życie.

A ja? Ja miałam tylko ten dom i wspomnienia. I coraz większy lęk przed przyszłością.

Pewnego wieczoru, kiedy próbowałam zejść po schodach do piwnicy po słoik ogórków, potknęłam się i upadłam. Leżałam na zimnych kafelkach dobre pół godziny, zanim zebrałam siły, żeby się podnieść. Wtedy zrozumiałam, że nie dam rady sama. Że potrzebuję ich bardziej niż kiedykolwiek.

Następnego dnia zadzwoniłam do notariusza i umówiłam się na spotkanie. Przez całą drogę do kancelarii myślałam tylko o jednym: czy mam prawo stawiać swoim dzieciom warunki? Czy to nie jest szantaż? Ale z drugiej strony – czy one mają prawo zostawić mnie samą?

Testament był prosty: cały majątek – dom w Krakowie, działka pod Wieliczką i trochę oszczędności – miał przypaść temu z moich dzieci, które zdecyduje się mi pomagać. Drugie miało zostać z niczym.

Kiedy wróciłam do domu, zadzwoniłam do Krzysztofa:

– Synu, musimy porozmawiać. To ważne.

Przyjechał po trzech dniach. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy tym samym stole, przy którym tyle razy jadaliśmy wspólne obiady.

– O co chodzi, mamo? – zapytał bez cienia cierpliwości.

– Krzysiu… Ja już nie daję rady sama. Potrzebuję pomocy. Chciałabym, żebyś ty albo Kinga byli przy mnie częściej. Jeśli nie… – zawahałam się – …to muszę zmienić testament.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem:

– Chcesz nas szantażować spadkiem?

– Nie szantażować… Po prostu chcę wiedzieć, że komuś na mnie zależy.

Wyszedł bez słowa.

Kilka dni później zadzwoniła Kinga:

– Mama, Krzysiek mówił mi o twoim „ultimatum”. Myślisz, że to uczciwe? Przecież każdy ma swoje życie!

– A ja? Ja już nie mam życia? – zapytałam cicho.

Rozmowa skończyła się kłótnią. Przez kolejne tygodnie nikt się do mnie nie odzywał. Czułam się jak potwór – matka, która musi przekupywać własne dzieci swoją starością.

W końcu Krzysztof przyszedł niespodziewanie w niedzielę rano. Przyniósł ze sobą wnuczkę, Zosię. Patrzyłam na nią i łzy napływały mi do oczu – tak bardzo brakowało mi tej bliskości.

– Mamo – powiedział cicho – może rzeczywiście za mało ci pomagaliśmy. Ale to nie znaczy, że możesz nas stawiać pod ścianą.

– A co mam zrobić? Czekać aż upadnę na schodach i nikt mnie nie znajdzie?

Zosia podeszła do mnie i objęła mnie mocno. Wtedy Krzysztof westchnął:

– Spróbuję być częściej. Ale nie obiecuję cudów.

Kinga przysłała mi maila: „Nie mogę wrócić do Krakowa. Ale mogę ci pomagać zdalnie – umawiać lekarzy, zamawiać zakupy online.” To było coś… ale czy wystarczająco?

Od tamtej pory widywałam Krzysztofa raz w tygodniu. Kinga dzwoniła co kilka dni. Było lepiej… ale już nigdy nie było jak dawniej. W powietrzu wisiało napięcie i żal.

Czasem patrzę na ten testament i zastanawiam się: czy naprawdę można kupić miłość własnych dzieci? Czy to ja zawiodłam jako matka? Czy może to świat tak się zmienił?

Może powinnam była po prostu poprosić o pomoc bez żadnych warunków? A może tylko dzięki temu ultimatum przypomnieli sobie o mnie?

Czy każda rodzina musi przejść przez taki kryzys? Czy można jeszcze naprawić to, co zostało złamane?

Czekam na Wasze historie…