Zagadka porannego śniadania: dobroć sąsiadów i samotność ojca

— Tato, dlaczego nie ma już mleka? — Hania patrzyła na mnie wielkimi oczami, trzymając pustą miseczkę. Zosia, młodsza o rok, już zaczynała marudzić, bo jej ulubione płatki nie smakowały bez mleka. Był poniedziałek, godzina siódma rano, a ja czułem się jakbym już przebiegł maraton. Wczoraj wieczorem obiecałem sobie, że rano wstanę wcześniej i pójdę do sklepu, ale Zosia miała koszmary i całą noc spała przy mnie, a ja nie zmrużyłem oka.

Od kiedy Marta nas zostawiła, każdy dzień zaczyna się od walki z czasem i własnym zmęczeniem. Czasem mam wrażenie, że jestem tylko trybikiem w maszynie: pobudka, śniadanie, przedszkole, praca, zakupy, obiad, bajka na dobranoc. I tak w kółko. Ale dzisiaj było inaczej. Dzisiaj zabrakło mleka. Dzisiaj zawiodłem.

— Może zjemy kanapki? — próbowałem ratować sytuację.

— Nie chcę kanapek! — Zosia tupnęła nogą.

Wtedy usłyszałem pukanie do drzwi. Kto o tej porze? Otworzyłem i zobaczyłem panią Jadwigę z mieszkania obok. Miała na sobie szlafrok w kwiaty i trzymała w ręku koszyk.

— Dzień dobry, panie Pawle. Przepraszam, że tak wcześnie… Pomyślałam, że może przyda się panu trochę świeżego mleka. Zawsze kupuję za dużo — uśmiechnęła się ciepło.

Zaniemówiłem. Czy ona słyszała naszą rozmowę przez ścianę? Czy może po prostu miała przeczucie? Wziąłem koszyk i podziękowałem, czując jak łzy napływają mi do oczu. Hania i Zosia pisnęły z radości na widok mleka.

— Dziękujemy pani Jadziu! — wołały chórem.

Pani Jadwiga pogłaskała je po głowach i spojrzała na mnie z troską.

— Panie Pawle… Proszę się nie krępować. Gdyby pan czegoś potrzebował…

Zamknąłem drzwi i przez chwilę stałem w przedpokoju z koszykiem w ręku. Było mi wstyd. Wstyd, że nie potrafię ogarnąć nawet tak prostej rzeczy jak śniadanie dla własnych dzieci. Wstyd, że muszę polegać na sąsiadce.

Ale tego ranka coś się zmieniło. Dziewczynki jadły śniadanie z uśmiechem na twarzy, a ja patrzyłem na nie i czułem wdzięczność. Może nie jestem idealnym ojcem, ale mam wokół siebie ludzi, którzy chcą pomóc.

Po południu spotkałem panią Jadwigę na klatce schodowej.

— Jeszcze raz dziękuję za mleko — powiedziałem cicho.

— Panie Pawle… Ja też byłam kiedyś sama z dzieckiem. Wiem, jak to jest — odpowiedziała spokojnie.

Zatrzymałem się zaskoczony.

— Naprawdę?

— Tak. Mój mąż zginął w wypadku, gdy mój syn miał trzy lata. Przez lata myślałam, że muszę być silna za dwoje… Ale czasem trzeba pozwolić sobie pomóc.

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Wieczorem usiadłem przy kuchennym stole i patrzyłem na zdjęcie Marty z dziewczynkami. Zastanawiałem się, czy ona też czasem czuje się samotna gdzieś daleko od nas. Czy żałuje? Czy myśli o Hani i Zosi?

Następnego dnia rano znów zabrakło czegoś do śniadania — tym razem chleba. Już miałem wyjść do sklepu zaspany i rozdrażniony, gdy usłyszałem dzwonek do drzwi. Tym razem to był pan Marek z góry.

— Panie Pawle, piekłem chleb i wyszedł mi za duży bochenek… Może pan weźmie kawałek?

Znowu ta sama dobroć. Znowu poczułem wdzięczność i… bezradność? Czy naprawdę wszyscy wokół widzą moją słabość?

Wieczorem zadzwoniła Marta. Po raz pierwszy od miesięcy.

— Cześć… Jak dziewczynki?

— Tęsknią za tobą — odpowiedziałem szczerze.

— Ja też tęsknię… Ale nie wiem, czy potrafię wrócić — jej głos był cichy i niepewny.

Nie wiedziałem co powiedzieć. Przez chwilę milczeliśmy oboje.

— Paweł… Przepraszam — wyszeptała i rozłączyła się.

Siedziałem długo w ciemności, wsłuchując się w oddechy śpiących córek. Myślałem o tym wszystkim: o Martcie, o sąsiadach, o sobie samym. O tym, jak trudno jest prosić o pomoc i jak łatwo ją czasem dostać.

Kilka dni później Hania zachorowała. Gorączka nie spadała przez dwa dni. Byłem przerażony. Zosia płakała, bo nie rozumiała co się dzieje. Zadzwoniłem do lekarza, ale najbliższy termin był za tydzień. Wtedy znów zapukała pani Jadwiga.

— Słyszałam kaszel Hani… Mam znajomą lekarkę na osiedlu. Zadzwonię do niej — powiedziała stanowczo.

Dzięki niej Hania szybko dostała leki i wyzdrowiała po kilku dniach. Po raz pierwszy od dawna poczułem ulgę.

W weekend zaprosiłem panią Jadwigę i pana Marka na wspólne śniadanie. Dziewczynki były zachwycone.

— Tato, czemu nie możemy mieć tak codziennie? — zapytała Zosia.

Uśmiechnąłem się smutno.

— Bo czasem trzeba przeżyć coś trudnego, żeby docenić to, co dobre — odpowiedziałem.

Patrząc na moich sąsiadów przy stole, poczułem coś nowego: nadzieję. Może nie jestem sam? Może rodzina to nie tylko ci, którzy mieszkają pod jednym dachem?

Czasem zastanawiam się: ile jeszcze razy będę musiał prosić o pomoc? Czy kiedykolwiek nauczę się być wystarczająco dobrym ojcem? A może właśnie w tym tkwi sens — żebyśmy pomagali sobie nawzajem wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujemy?