Między lojalnością a szacunkiem do siebie: Moja walka w polskiej rodzinie
— Znowu przelew od twojej mamy? — mój głos drżał, kiedy zobaczyłam, jak Bartek wpatruje się w ekran telefonu. Siedzieliśmy przy kuchennym stole w naszym dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Za oknem szarzał listopadowy wieczór, a ja czułam, jak napięcie ściska mi żołądek.
Bartek nie podniósł wzroku. — To tylko sto złotych, Anka. Mama mówi, że nie mają już na leki dla taty.
— To nie pierwszy raz. Ani drugi. Ani dziesiąty — powiedziałam cicho, z trudem powstrzymując łzy. — Co miesiąc jest coś: rachunki za gaz, naprawa auta, teraz leki. Kiedy to się skończy?
Bartek westchnął ciężko i przetarł twarz dłońmi. — To moi rodzice. Nie mogę ich zostawić na lodzie.
Odwróciłam się do okna, patrząc na światła bloków i ludzi spieszących się do domów. Pracowaliśmy oboje — Bartek jako ratownik medyczny, ja jako nauczycielka polskiego w liceum. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, a każda nadzieja na odłożenie choćby kilku złotych topniała z kolejnym przelewem do jego rodziców.
— Pamiętasz zeszłe wakacje? — spytałam cicho. — Mieliśmy pojechać nad morze, ale musieliśmy oddać zaliczkę, bo twoja mama potrzebowała pieniędzy na nową lodówkę.
Bartek skinął głową, ale milczał. Wiedziałam, jak bardzo jest rozdarty. Jego rodzice, Zofia i Marian, byli zawsze dla mnie mili, ale ich nieustanna zależność od nas przytłaczała mnie coraz bardziej. Mieszkali w starym bloku na Pradze i zawsze narzekali na brak pieniędzy. Ale widziałam też paczki papierosów na stole i kolejne losy totolotka.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Bartek spał niespokojnie obok mnie, a ja przewracałam się z boku na bok, rozmyślając: Czy jestem egoistką? Czy to normalne chcieć postawić granicę? Moi rodzice nigdy nie prosili mnie o pieniądze. Żyli skromnie, czasem aż za bardzo, ale dawali sobie radę.
Rano przy śniadaniu próbowałam jeszcze raz:
— Może powinniśmy porozmawiać z twoimi rodzicami o ich finansach? Może moglibyśmy im pomóc zaplanować budżet?
Bartek spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. — Oni nie chcą żadnej kontroli. Wstydzą się już tego, że muszą prosić.
— Ale nie wstydzą się prosić o pieniądze? — wyrwało mi się zanim zdążyłam się powstrzymać.
Bartek spuścił głowę. Widziałam łzy w jego oczach i natychmiast pożałowałam swoich słów.
— Przepraszam — wyszeptałam.
Minęły tygodnie, a schemat się powtarzał. Czasem chodziło o pięćdziesiąt złotych, czasem o dwieście. Czasem dzwoniła sama Zofia: „Anka, kochanie, czy mogłabyś nam pomóc? Tak ciężko nam w tym miesiącu…” Jej głos był zawsze taki bezradny, że czułam się winna nawet wtedy, gdy mówiłam „nie”.
Pewnej niedzieli siedzieliśmy u nich przy kawie. W mieszkaniu pachniało stęchlizną i dymem papierosowym. Marian narzekał na ból kręgosłupa, Zofia opowiadała o tym, jak znowu obcięli jej godziny pracy w sklepie.
— Może mogłabyś poszukać innej pracy? — zaproponowałam ostrożnie.
Zofia pokręciła głową. — W tym wieku? Kto mnie zatrudni?
Marian burknął: — A ty? Ty też pracujesz tylko na pół etatu.
Poczułam się zaatakowana, ale Bartek szybko zareagował:
— Anka pracuje bardzo ciężko, tato.
Atmosfera zgęstniała jak mleko w kawie. W drodze powrotnej milczeliśmy oboje.
Wieczorem wybuchłam płaczem:
— Nie dam już rady! Czuję się wyssana z energii! Jakbyśmy nigdy nie mogli cieszyć się tym, co razem budujemy!
Bartek objął mnie ramieniem, ale czułam między nami mur.
Tydzień później dostałam SMS-a od Zofii: „Anka, czy mogłabyś pożyczyć nam 200 zł? To naprawdę pilne.” Patrzyłam na ekran i poczułam, jak coś we mnie pęka.
Zadzwoniłam do niej. Głos mi drżał:
— Zosiu… Chciałabym pomóc, ale tak dłużej nie może być. My też mamy swoje troski i marzenia.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Czyli zostawiasz nas na lodzie? — jej głos był pełen żalu.
— Nie… Ale może powinniśmy razem poszukać rozwiązań innych niż ciągłe pożyczki.
Westchnęła ciężko. — Ty nic nie rozumiesz, Anka. Rodzina powinna sobie pomagać.
— A kto pomoże nam? — wyszeptałam i rozłączyłam się.
Tego wieczoru wybuchła między mną a Bartkiem prawdziwa burza.
— Jak mogłaś tak powiedzieć mojej mamie?!
— Bo już nie mogę! Też mam prawo do spokoju! Do przyszłości bez wiecznego poczucia winy!
Krzyczeliśmy na siebie, płakaliśmy… aż w końcu siedzieliśmy obok siebie na kanapie w ciszy, wyczerpani.
Przez kolejne dni prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Czułam się winna i jednocześnie… wolna? W pracy byłam rozkojarzona; uczniowie pytali mnie, czy wszystko w porządku.
W piątek po lekcjach pojechałam do rodziców do Piaseczna. Mama zrobiła herbatę i patrzyła na mnie uważnie:
— Aniu… Masz prawo zadbać o siebie. Nie musisz wszystkich ratować.
Te słowa dźwięczały mi w głowie przez całą drogę powrotną do Warszawy.
Wieczorem Bartek już był w domu. Siedział przy komputerze i nawet nie spojrzał na mnie przez chwilę.
— Dzwoniła mama — powiedział cicho.
Czekałam.
— Powiedziała, że jej wstyd. Że boi się, że ich zostawimy.
Przełknęłam ślinę. — Nie chcę ich zostawiać… Ale nie chcę też stracić nas przez to wszystko.
Bartek skinął głową powoli. — Może powinniśmy razem ustalić jakieś granice?
Po raz pierwszy od miesięcy poczułam nadzieję.
Zaprosiliśmy Zofię i Mariana na rozmowę. Było trudno; padły łzy i pretensje, ale ustaliliśmy: żadnych pieniędzy bez wspólnej decyzji, pomoc przy planowaniu budżetu jeśli będą chcieli i przede wszystkim: szczerość co do naszych możliwości.
To nie było łatwe — czasem miałam wrażenie, że wszystko znów się wali — ale powoli pojawiło się miejsce dla nas samych i prawdziwych rozmów z rodziną Bartka.
Często zastanawiam się: Czy powinnam była postawić granicę wcześniej? Czy odwaga polega właśnie na tym, by mówić „dość” dopiero wtedy, gdy naprawdę nie można już inaczej? A Wy… co byście zrobili na moim miejscu?