Jedna decyzja – opowieść o człowieczeństwie w cieniu biedy. Historia Marii z warszawskiej Pragi
– Mamo, a będzie w tym roku choinka? – zapytała cicho Zosia, najstarsza z moich dzieci, patrząc na mnie wielkimi, brązowymi oczami. Stałam przy kuchennym stole, licząc drobniaki z portmonetki. Palce mi drżały, a w gardle czułam gulę. W portfelu miałam niecałe trzydzieści złotych. Do wypłaty jeszcze tydzień, a w lodówce tylko margaryna i resztka kaszy.
Spojrzałam na Zosię i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. – Zobaczymy, kochanie – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć. Ale ona już wiedziała. Dzieci wyczuwają wszystko.
Od śmierci Andrzeja, mojego męża, wszystko się posypało. Zostałam sama z trójką dzieci: Zosią, Michałem i małym Antosiem. Pracowałam na pół etatu w sklepie spożywczym na rogu Targowej i Kijowskiej. Właścicielka, pani Halina, dawała mi czasem coś z przeceny, ale to nie wystarczało. Czynsz rósł, rachunki rosły, a ja coraz częściej zastanawiałam się, czy dam radę.
Tamtego wieczoru wróciłam do domu późno. Było zimno, śnieg skrzypiał pod butami. W klatce schodowej spotkałam sąsiadkę, panią Grażynę.
– Pani Mario, jak dzieci? – zapytała z troską.
– Dziękuję, jakoś dajemy radę – skłamałam.
W mieszkaniu panował półmrok. Michał siedział przy stole i odrabiał lekcje. Antoś spał na kanapie przykryty moim starym swetrem. Zosia pomagała mi w kuchni.
– Mamo, w szkole mówili, że będą paczki na święta dla potrzebujących – powiedziała nagle.
– Nie jesteśmy potrzebujący – odpowiedziałam ostro. – Poradzimy sobie sami.
Ale wiedziałam, że to nieprawda. W nocy długo nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie: co dam dzieciom na święta? Jak im wyjaśnię, że nie będzie prezentów? Że nie będzie nawet karpia?
Następnego dnia w sklepie pojawiła się nowa dostawa. Pani Halina była zajęta rozliczeniami. Zauważyłam, że kilka czekoladek i puszek z groszkiem leży na zapleczu. Przez chwilę patrzyłam na nie jak zahipnotyzowana. W głowie miałam obraz dzieci przy pustym stole.
Wtedy podjęłam decyzję. Schowałam dwie czekolady i puszkę groszku do torby. Serce waliło mi jak młotem. Czułam się jak złodziejka.
Wieczorem w domu dzieci piszczały z radości na widok słodyczy.
– Skąd to masz? – zapytał Michał podejrzliwie.
– Dostałam od pani Haliny – skłamałam.
Ale sumienie nie dawało mi spokoju. Całą noc przewracałam się z boku na bok. Rano poszłam do pracy z postanowieniem, że oddam wszystko i przyznam się do winy.
Pani Halina spojrzała na mnie surowo.
– Mario, wiem o wszystkim – powiedziała cicho. – Widziałam cię na kamerze.
Zamarłam.
– Dlaczego nic nie powiedziałaś od razu?
– Bo chciałam zobaczyć, czy będziesz miała odwagę się przyznać.
Łzy pociekły mi po policzkach.
– Przepraszam… Nie miałam wyjścia… Dzieci…
– Wiem – przerwała mi łagodniej. – Ale nie tędy droga. Pomogę ci, ale musisz być szczera.
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Wieczorem zadzwoniła pani Grażyna.
– Mario, słyszałam… Nie bój się prosić o pomoc. My tu wszyscy jesteśmy rodziną.
Po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę. Następnego dnia przyszła do nas paczka z Caritasu: makaron, konserwy, słodycze dla dzieci. Zosia płakała ze szczęścia.
Ale nie wszyscy byli wyrozumiali. W sklepie zaczęły krążyć plotki. Jedna z klientek rzuciła mi pod nosem:
– Złodziejka…
Musiałam tłumaczyć się przed dziećmi i sąsiadami. Michał był zły:
– Dlaczego nas okłamałaś?
– Bo się bałam…
Długo odbudowywałam zaufanie dzieci i ludzi wokół. Ale nauczyłam się prosić o pomoc i nie wstydzić się swojej sytuacji.
Dziś wiem jedno: bieda to nie wstyd. Wstydem jest udawać przed samym sobą, że wszystko jest dobrze, gdy tak nie jest.
Czy naprawdę musimy upadać tak nisko, żeby ktoś nas zauważył? Ile jeszcze rodzin musi przeżyć taki wstyd i samotność? Co byście zrobili na moim miejscu?