„Macie miesiąc na znalezienie sobie innego mieszkania. Od teraz będę mieszkać sama”: Historia matki, która musiała wyrzucić z domu swoje dwie córki

– Macie miesiąc na znalezienie sobie innego mieszkania. Od teraz będę mieszkać sama.

Słowa, które wypowiedziałam tamtego wieczoru, odbijają się echem w mojej głowie do dziś. Stałam w kuchni, oparta o blat, z dłońmi zaciśniętymi tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Moje córki – Ania i Marta – patrzyły na mnie jak na obcą osobę. W ich oczach widziałam szok, niedowierzanie i coś jeszcze – może rozczarowanie? Może gniew?

– Mamo, żartujesz? – Ania była pierwsza, która się odezwała. Zawsze była bardziej impulsywna, gotowa walczyć o swoje zdanie.

– Nie żartuję. Przepraszam was, ale nie mogę już tak dłużej żyć – odpowiedziałam cicho, czując jak głos mi drży.

Marta milczała. Zawsze była tą spokojniejszą, bardziej zamkniętą w sobie. Ale jej spojrzenie mówiło wszystko: zawód i ból.

Nie spałam tej nocy. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie ich słowa i własne myśli. Czy jestem potworem? Czy dobra matka wyrzuca swoje dzieci z domu? Ale czy dobra matka pozwala się wykorzystywać? Czy pozwala, by jej własne życie rozpadało się na kawałki?

Mój mąż, Andrzej, zmarł dwa lata temu. Rak trzustki – diagnoza przyszła nagle i równie szybko zabrała mi człowieka, z którym spędziłam ponad trzydzieści lat. Po jego śmierci dom stał się pusty, choć przecież mieszkały ze mną obie córki. Ale to nie była już ta sama rodzina. Każda z nas zamknęła się w swoim bólu.

Ania miała wtedy 28 lat, Marta 25. Obie po studiach, obie z pracą – ale żadna nie chciała się wyprowadzić. Tłumaczyły to wysokimi cenami mieszkań w Warszawie, niepewnością na rynku pracy, pandemią. Rozumiałam je. Sama bałam się zostać sama w tym dużym mieszkaniu na Żoliborzu. Ale z czasem zaczęłam czuć się jak intruz we własnym domu.

Ania wracała późno z pracy, trzaskała drzwiami, zostawiała naczynia w zlewie. Marta całe dnie spędzała przed komputerem, zamknięta w swoim pokoju. Rozmawiały ze mną tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowały: „Mamo, masz może 200 zł do końca miesiąca?”, „Mamo, kupisz mleko?”, „Mamo, pranie się skończyło?”.

Z czasem przestały mnie zauważać. Przestały pytać, jak się czuję. Przestały nawet jeść ze mną kolacje – każda brała talerz do swojego pokoju.

Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Usłyszałam przez drzwi Ani rozmowę telefoniczną:

– Nie no, stara już naprawdę przesadza. Ciągle coś chce, ciągle narzeka… Jakby nie rozumiała, że mamy swoje życie.

Zamarłam. „Stara” – tak o mnie mówiła moja własna córka? Poczułam się jak zbędny mebel.

Wieczorem próbowałam porozmawiać z Martą.

– Martuś, może byśmy gdzieś razem wyszły? Do kina? Na spacer?

– Mamo, jestem zmęczona. Może innym razem.

Innym razem nigdy nie nadeszło.

Zaczęłam czuć się coraz gorzej – fizycznie i psychicznie. Bolała mnie głowa, miałam problemy ze snem. Lekarz powiedział: „To stres”. Przepisał tabletki uspokajające.

Pewnej nocy obudziłam się z płaczem. Zrozumiałam wtedy, że jeśli czegoś nie zmienię, to po prostu się rozpadnę.

Następnego dnia rano podjęłam decyzję.

Wieczorem zebrałam córki w kuchni i powiedziałam to, co musiałam powiedzieć:

– Macie miesiąc na znalezienie sobie innego mieszkania.

Ania wybuchła:

– Ty chyba zwariowałaś! Po tym wszystkim chcesz nas wyrzucić na bruk?

– Nie wyrzucam was na bruk. Jesteście dorosłe. Macie pracę. Musicie nauczyć się żyć same.

– A ty? Co ty zrobisz sama? – zapytała Marta cicho.

– Nauczę się żyć sama – odpowiedziałam i poczułam łzy pod powiekami.

Przez następny miesiąc atmosfera w domu była nie do zniesienia. Dziewczyny przestały się do mnie odzywać. Chodziły obrażone, trzaskały drzwiami jeszcze głośniej niż zwykle. Czułam się jak najgorszy człowiek na świecie.

Moja siostra Basia zadzwoniła któregoś dnia:

– Kasiu, co ty wyprawiasz? Dziewczyny płakały u mnie przez godzinę! Jak możesz być taka bezduszna?

– Basia… Ja już nie daję rady. One mnie nie widzą, nie słyszą…

– Jesteś ich matką! Matka nie wyrzuca dzieci!

– A dzieci mogą wyrzucić matkę z własnego życia?

Basia rozłączyła się bez słowa.

W pracy też nie było łatwo. Koleżanki patrzyły na mnie dziwnie, gdy przypadkiem usłyszały rozmowę przez telefon:

– Moje córki się wyprowadzają…

– Wreszcie będziesz miała spokój! – zażartowała Jola z księgowości.

Uśmiechnęłam się krzywo. Spokój? To była pustka.

Nadszedł dzień wyprowadzki. Ania wynajęła pokój na Mokotowie z koleżanką z pracy. Marta znalazła kawalerkę na Bielanach. Pomagałam im pakować rzeczy – w milczeniu. Gdy wynosiły ostatnie torby, Ania rzuciła przez ramię:

– Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa sama.

Marta tylko spojrzała na mnie smutno i wyszła bez słowa.

Zostałam sama w pustym mieszkaniu. Przez pierwsze dni chodziłam od pokoju do pokoju i płakałam. Otwierałam szafki w kuchni i widziałam ich ulubione kubki; w łazience została szczotka do włosów Marty; na lodówce wisiał rysunek Ani sprzed lat: „Dla najlepszej mamy na świecie”.

Czułam się winna wszystkiego: śmierci Andrzeja, tego że nie potrafiłam utrzymać rodziny razem, tego że nie umiałam być lepszą matką.

Po tygodniu zadzwoniła Basia:

– Kasiu… Może przyjedziesz do nas na obiad?

Pojechałam. Siedzieliśmy przy stole: Basia, jej mąż Tomek i ich syn Bartek – mój chrześniak. Patrzyli na mnie współczująco.

– Kasiu… Może powinnaś porozmawiać z dziewczynami jeszcze raz?

– One mnie nienawidzą – wyszeptałam.

– Nie nienawidzą cię. Są młode… Muszą dorosnąć do pewnych rzeczy.

Wieczorem wróciłam do pustego mieszkania i długo patrzyłam przez okno na światła miasta. Zrozumiałam wtedy coś ważnego: całe życie byłam dla innych – dla Andrzeja, dla córek… A kiedy zostałam sama ze sobą, nie wiedziałam nawet kim jestem.

Zaczęłam powoli układać sobie życie na nowo. Zapisałam się na jogę dla seniorów w pobliskim domu kultury. Poznałam tam kilka kobiet w podobnej sytuacji – wdowy, samotne matki… Zaczęłyśmy spotykać się na kawie po zajęciach.

Po dwóch miesiącach zadzwoniła Marta:

– Mamo… Przepraszam za wszystko. Chciałabym cię odwiedzić.

Serce mi stanęło ze wzruszenia.

Przyjechała następnego dnia z ciastem drożdżowym i łzami w oczach:

– Mamo… Ja nie wiedziałam jak bardzo cię zraniłyśmy…

Przytuliłyśmy się długo i płakałyśmy razem.

Ania odezwała się dopiero po pół roku:

– Mamo… Chyba muszę ci podziękować. Gdybyś nas nie wyrzuciła… nigdy bym nie dorosła.

Dziś nasze relacje są inne – trudne, ale prawdziwe. Spotykamy się rzadziej niż kiedyś, ale każda rozmowa jest ważna. Czasem jeszcze budzę się w nocy i pytam siebie: czy zrobiłam dobrze?

Czy można być dobrą matką i jednocześnie wybrać siebie? Czy samotność jest ceną za szczerość wobec własnych dzieci?