Nie zaprosili mnie? – Teściowa się obraża, a ja miotam się między winą a irytacją (historia Magdy)

– Magda, dlaczego mnie nie zaprosiliście? – głos teściowej rozbrzmiał w słuchawce z taką siłą, że aż ścisnęło mnie w żołądku. Stałam przy kuchennym blacie, krojąc ogórki na sałatkę, kiedy ten telefon roztrzaskał mój spokój. Zamarłam. Znowu to samo. Znowu ten ton, w którym wyczuwałam nie tylko żal, ale i pretensję, jakbyśmy z mężem byli jej coś winni.

– Pani Zofio, to były tylko urodziny mojej ciotki… – zaczęłam nieśmiało, ale już wiedziałam, że to nie wystarczy.

– Ale przecież jestem rodziną! – przerwała mi ostro. – Skoro zapraszają was, to i mnie mogliście zabrać. Tak trudno pomyśleć?

W tle słyszałam telewizor i jej ciężki oddech. Poczułam, jak narasta we mnie irytacja. Przecież nie muszę tłumaczyć się z każdego wyjścia! Ale zaraz potem przyszła fala winy. Bo ona jest sama. Bo nie ma nikogo poza nami.

Odłożyłam nóż i usiadłam przy stole. Mój mąż, Tomek, spojrzał na mnie pytająco.

– Znowu twoja mama? – zapytał cicho.

Pokiwałam głową. – Ma pretensje, że nie zabraliśmy jej na urodziny ciotki. Tomek westchnął ciężko.

– Magda, ona po prostu nie umie być sama. Wiesz, jaka jest.

Wiedziałam aż za dobrze. Od czterech lat żyliśmy w tej dziwnej symbiozie: ja, Tomek i jego matka Zofia. My w naszej kawalerce na Pradze – ciasnej, ale własnej – ona dwie ulice dalej, w starym bloku z wielkiej płyty. Ojciec Tomka zmarł dawno temu, dziadków nie było już od lat. Zofia została sama i od tamtej pory jej świat skurczył się do rozmiarów naszego życia.

Moja rodzina była inna – gwarna, ciepła, pełna śmiechu i spontanicznych spotkań. Trzy siostry, kuzyni, ciotki i wujkowie – zawsze ktoś wpadał na kawę albo grillował na działce pod Warszawą. Tomek szybko się tam odnalazł. Mój tata zabierał go na ryby, mama częstowała domowym sernikiem. Ale Zofia… Zofia zawsze była na uboczu.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy ją zaprosiłam na rodzinny obiad. Siedziała sztywno przy stole, patrząc z dezaprobatą na moją siostrę w kolorowej sukience.

– A ta to czemu tak się wystroiła? – szepnęła mi do ucha w kuchni.

– Bo lubi kolory – odpowiedziałam z uśmiechem.

– Dziwne zwyczaje macie w tej rodzinie – mruknęła.

Po tamtym obiedzie zadzwoniła do Tomka i przez godzinę opowiadała mu, jak bardzo czuła się wykluczona. Że nikt z nią nie rozmawiał (choć wszyscy próbowali), że dzieci były za głośne (to prawda, ale to dzieci!), że jedzenie było za tłuste (mama robi najlepszy schabowy w Warszawie!).

Z czasem moja rodzina zaczęła ją zapraszać coraz rzadziej. Nie dlatego, że chcieli ją zranić – po prostu atmosfera stawała się nieznośnie napięta. A ona? Zamiast spróbować się otworzyć, zamykała się coraz bardziej i… coraz częściej dzwoniła do mnie z pretensjami.

– Magda, co robicie w sobotę? – pytała niby mimochodem.

– Idziemy do kina z moją siostrą i jej mężem.

– Aha… No tak. Wy to zawsze razem. Ja to sobie sama posiedzę przed telewizorem…

I znowu poczucie winy ściskało mi gardło. Próbowałam tłumaczyć Tomkowi:

– Twoja mama przekracza granice. Nie możemy zabierać jej wszędzie!

On tylko wzruszał ramionami:

– Ale co mam zrobić? Jest jej ciężko.

Czasem miałam ochotę krzyknąć: „A mnie nie jest ciężko?!” Bo przecież to ja musiałam wymyślać wymówki, tłumaczyć się przed rodziną i znosić jej fochy.

Najgorzej było po ślubie. Moja młodsza siostra Ania była wtedy w ciąży. Na przyjęciu Zofia zaczęła opowiadać historie o porodach zakończonych tragedią. Ania rozpłakała się i wybiegła z pokoju. Mama spojrzała na mnie z wyrzutem:

– Magda, może powinnaś coś powiedzieć swojej teściowej?

Ale co miałam powiedzieć? Że nie życzę sobie takich rozmów przy stole? Że jej obecność sprawia wszystkim przykrość?

Z czasem nauczyłam się unikać trudnych tematów. Ale Zofia była coraz bardziej podejrzliwa. Śledziła nas na Facebooku, przeglądała zdjęcia z rodzinnych imprez i natychmiast dzwoniła:

– Widzę, że byliście u twojej mamy na imieninach. A mnie nawet nikt nie zaprosił!

Czułam się jak więzień własnego życia. Każda decyzja – czy pójść do kina, czy pojechać na weekend do rodziców – musiała być przemyślana pod kątem tego, jak zareaguje teściowa.

Najgorsze były święta. W Wigilię zawsze dzieliliśmy czas między dwie rodziny. U moich rodziców gwarno, pachniało barszczem i pierogami; u Zofii cicho jak w grobie. Siedzieliśmy przy stole we troje i słuchaliśmy narzekań:

– Kiedyś to były święta… Teraz wszystko się zmieniło. Nikomu już na mnie nie zależy.

Tomek próbował ją pocieszać:

– Mamo, przecież jesteśmy tutaj z tobą.

– Ale tylko na chwilę! Zaraz lecicie do tej swojej rodzinki!

Po jednej z takich Wigilii wróciłam do domu i rozpłakałam się jak dziecko. Tomek objął mnie bezradnie.

– Przepraszam cię za nią – wyszeptał.

Ale przepraszać powinien sam siebie – za to, że pozwalał jej rządzić naszym życiem.

Próbowałam namówić Zofię na jakieś zajęcia: klub seniora, kurs komputerowy w bibliotece osiedlowej, nawet jogę dla początkujących.

– Ja? Wśród obcych ludzi? Nigdy! – oburzyła się.

Zaproponowałam wspólne wyjście do teatru.

– Po co mam patrzeć na cudze wygłupy?

Zaproponowałam wspólne gotowanie pierogów przed świętami.

– I tak nikt nie lubi moich pierogów!

Cokolwiek bym nie zrobiła – było źle.

Pewnego dnia przyszła do nas bez zapowiedzi. Byliśmy wtedy u moich rodziców na grillu. Zadzwoniła do Tomka z płaczem:

– Przyszłam do was, a wy gdzie?! Nawet nie powiedzieliście!

Tomek próbował tłumaczyć:

– Mamo, przecież mówiłem ci rano…

– Nic mi nie mówiłeś! Zawsze jestem ostatnia!

Po tamtym incydencie przez tydzień nie odbierała ode mnie telefonu. W końcu zadzwoniła:

– Magda, ja już wiem swoje. Nie jestem wam potrzebna.

Czułam się jak potwór. Ale ile można żyć pod dyktando cudzych emocji?

Ostatnio sytuacja osiągnęła apogeum przed Sylwestrem. Moja rodzina organizowała bal przebierańców w remizie pod Warszawą – śmiech, tańce do rana, dzieciaki biegające między stołami. Zofia dowiedziała się o imprezie od kuzynki Tomka (oczywiście przez Facebooka) i zadzwoniła wieczorem:

– To gdzie spędzacie Sylwestra?

Zawahałam się.

– U mojej siostry… Będzie cała rodzina…

– No tak! A ja sama! Jak zwykle!

Tomek patrzył na mnie bezradnie.

– Może powinniśmy ją zabrać?

Popatrzyłam na niego z rozpaczą:

– Tomek… Ona tam nikogo nie zna! Będzie siedzieć obrażona cały wieczór!

On milczał długo.

– Nie wiem już sam… Może powinniśmy po prostu wyjechać gdzieś sami?

Ale nawet wtedy wiedziałam: gdziekolwiek byśmy nie poszli – ona znajdzie sposób, żeby dać nam odczuć swoją samotność.

Czasem mam ochotę powiedzieć jej prosto w oczy: „Pani Zofio, nie musi pani być wszędzie tam, gdzie my!” Ale milczę dla świętego spokoju Tomka i własnego zdrowia psychicznego.

Ostatnio zwierzyłam się przyjaciółce:

– Gosia, ja już nie daję rady! Czuję się jakbym żyła w klatce!

Gosia pokiwała głową ze współczuciem:

– Musisz postawić granice. Inaczej zwariujesz.

Ale jak postawić granice komuś, kto całe życie opiera na twojej obecności?

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na ludzi spieszących do pracy. Myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę jestem odpowiedzialna za czyjeś szczęście? Czy można kochać męża i jednocześnie nie dać się zniszczyć przez jego matkę?

A wy? Jak radzicie sobie z toksycznymi relacjami w rodzinie? Czy można znaleźć złoty środek między współczuciem a asertywnością?