Zamknęłam oczy na jego zdrady — aż do dnia, kiedy upadłam na ulicy i zobaczyłam, kto naprawdę jest przy mnie
— Znowu wracasz późno, Michał — powiedziałam cicho, patrząc na zegar, który wybił już północ. W mieszkaniu panowała cisza, tylko tykanie wskazówek przypominało mi, że czas płynie nieubłaganie. Michał rzucił klucze na komodę i nawet nie spojrzał w moją stronę. — Praca, Aniu. Wiesz, jak jest — burknął i zniknął w łazience.
Od lat powtarzałam sobie, że to tylko praca. Że przecież kocha mnie i dzieci. Że wszystko robi dla nas. Ale dobrze wiedziałam, że to nieprawda. Zapach damskich perfum na jego koszuli, wiadomości ukrywane w telefonie, coraz częstsze wyjazdy służbowe… Każda kobieta by się domyśliła. Ale ja milczałam. Dla dzieci. Dla świętego spokoju. Dla tej iluzji rodziny, którą budowałam cegiełka po cegiełce przez piętnaście lat.
Czasem patrzyłam na nasze zdjęcia z wakacji — uśmiechnięte twarze, splecione dłonie, dzieci na kolanach Michała. Wszystko wyglądało idealnie. A jednak czułam się coraz bardziej samotna. Wieczorami płakałam po cichu w łazience, żeby nikt nie słyszał. Nawet moja mama powtarzała: „Aniu, wytrzymaj dla dzieci. Każde małżeństwo ma swoje kryzysy.”
Pewnego listopadowego popołudnia wracałam z pracy z torbą pełną zakupów. Padał deszcz, a ja spieszyłam się do domu, żeby zdążyć przed powrotem dzieci ze szkoły. Nagle noga ześlizgnęła mi się na mokrym chodniku i runęłam jak długa na bruk. Przez chwilę nie mogłam oddychać z bólu. Ludzie przechodzili obok, ktoś zapytał, czy wszystko w porządku. Ktoś inny zadzwonił po karetkę.
W szpitalu leżałam sama przez kilka godzin. Telefon milczał. W końcu zadzwoniłam do Michała. Odebrał po kilku sygnałach.
— Michał… miałam wypadek… jestem w szpitalu.
— Co się stało? — zapytał bez emocji.
— Upadłam… chyba złamałam nogę.
— Dobrze, przyjadę po pracy — odpowiedział chłodno i rozłączył się.
Leżałam na szpitalnym łóżku i patrzyłam w sufit. Przez głowę przelatywały mi obrazy z naszego życia: ślub w kościele na Pradze, narodziny syna i córki, pierwsze wspólne mieszkanie… I ta samotność, która rosła we mnie jak cień.
Po kilku godzinach przyszła moja siostra, Kasia. Zmartwiona, z oczami pełnymi łez.
— Aniu! Dlaczego nie zadzwoniłaś od razu? — objęła mnie mocno.
— Nie chciałam cię martwić…
— Głupia jesteś! — powiedziała przez łzy. — Zawsze wszystko dźwigasz sama.
Kasia została ze mną do późnego wieczora. Przyniosła mi wodę, poprawiła poduszkę, rozmawiała o wszystkim i o niczym, żeby odciągnąć moje myśli od bólu. Michał pojawił się dopiero po dwudziestej drugiej. Wszedł do sali z miną znudzonego urzędnika.
— Jak się czujesz? — zapytał bez przekonania.
— Boli mnie noga…
— Lekarze mówią, że zostaniesz tu kilka dni?
— Tak.
— No to dobrze…
Nie zapytał, czy czegoś potrzebuję. Nie pogładził mnie po głowie jak kiedyś. Po prostu wyszedł po pięciu minutach, tłumacząc się pilnym mailem z pracy.
Przez kolejne dni odwiedzała mnie tylko Kasia i dzieci. Michał pojawiał się rzadko i zawsze był nieobecny myślami. To Kasia przynosiła mi czyste ubrania, gotowała rosół i rozmawiała z lekarzami. To ona siedziała przy moim łóżku wieczorami i trzymała mnie za rękę, kiedy płakałam z bezsilności.
Któregoś dnia usłyszałam rozmowę pielęgniarki z sąsiadką z sali:
— Pani mąż codziennie przychodzi? — zapytała pielęgniarka.
— Tak… nie wyobrażam sobie inaczej — odpowiedziała starsza kobieta.
Poczułam ukłucie zazdrości i żalu. Dlaczego ja nie mam takiego wsparcia?
Wtedy dotarło do mnie coś bolesnego: przez lata żyłam w kłamstwie. Udawałam przed sobą i światem, że wszystko jest dobrze. Że jestem szczęśliwa. Że mam rodzinę, na którą mogę liczyć. Tymczasem jedyną osobą, która naprawdę była przy mnie w najtrudniejszym momencie, była moja siostra.
Po powrocie do domu Michał zachowywał się tak samo jak wcześniej — chłodny, zdystansowany, wiecznie zajęty pracą lub telefonem. Kiedy próbowałam porozmawiać o naszych problemach, ucinał temat:
— Aniu, nie dramatyzuj. Każdy ma swoje życie.
Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę i powiedziałam:
— Michał… wiem o twoich zdradach.
Zamarł na chwilę, potem wzruszył ramionami.
— I co z tego? Myślisz, że jesteś jedyna? Każdy facet czasem potrzebuje odmiany.
Poczułam się jakby ktoś uderzył mnie w twarz.
— A ja? A dzieci?
— Dzieci są już duże. Poradzą sobie.
Te słowa przelały czarę goryczy. Po raz pierwszy od lat poczułam w sobie siłę. Zadzwoniłam do Kasi i powiedziałam jej wszystko.
— Aniu… musisz pomyśleć o sobie. Masz prawo być szczęśliwa — powiedziała stanowczo.
Przez kolejne tygodnie rozmawiałam z psychologiem i powoli układałam swoje życie na nowo. Złożyłam pozew o rozwód. Michał był zdziwiony moją decyzją, ale nie próbował mnie zatrzymać.
Dziś mieszkam z dziećmi w małym mieszkaniu na Ochocie. Nie jest łatwo — brakuje pieniędzy, czasem brakuje sił. Ale czuję się wolna i spokojna pierwszy raz od lat. Kasia jest przy mnie każdego dnia, a dzieci zaczynają się uśmiechać coraz częściej.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: dlaczego tak długo pozwalałam sobie na życie w kłamstwie? Czy naprawdę warto było udawać szczęście dla pozornego spokoju? Może czasem trzeba upaść bardzo nisko, żeby zobaczyć, kto naprawdę poda nam rękę…