Między młotem a kowadłem: Życie z teściową pod jednym dachem

— Nie stawiaj tam tych talerzy, Aniu! Przecież mówiłam, że w tej szafce trzymamy tylko porcelanę po babci! — głos pani Haliny, mojej teściowej, rozbrzmiał w kuchni jak dzwon alarmowy. Zamarłam z talerzem w ręku, czując, jak fala frustracji zalewa mi gardło. Spojrzałam na Marka, który właśnie wszedł do kuchni. Przeszedł obok mnie, nawet nie podnosząc wzroku. Udawał, że nie słyszy.

Czasem patrzę na siebie z boku i nie mogę uwierzyć, jak ja to w ogóle dopuściłam — jak mogłam wyjść za mąż za faceta, który w wieku trzydziestu lat wciąż żyje w cieniu swojej matki? Nazywał się Marek, z wykształcenia inżynier — poważny, dorosły, samodzielny. A w rzeczywistości — maminsynek. I to taki, że bez zgody mamy nie kupiłby nawet nowej szczoteczki do zębów.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Po ślubie mieliśmy zamieszkać u teściowej „na chwilę”, żeby odłożyć na własne mieszkanie. „To tylko kilka miesięcy” — mówił Marek. Minęły trzy lata. Trzy lata pod jednym dachem z kobietą, która miała swoje zasady na wszystko: od tego, jak segregować pranie, po to, kiedy można otworzyć okno.

Początkowo próbowałam się dostosować. Chciałam być dobrą synową. Uśmiechałam się, gdy pani Halina poprawiała po mnie firanki albo krytykowała mój sposób gotowania rosołu. Ale z czasem zaczęłam czuć się jak intruz we własnym domu. Każda moja decyzja była podważana. Nawet kiedy kupiłam nową pościel do naszej sypialni, usłyszałam: „Po co wydawać pieniądze na takie bzdury? Moja jeszcze dobra”.

Najgorsze było to, że Marek nigdy nie stanął po mojej stronie. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, wzruszał ramionami:
— Daj spokój, mama już taka jest. Przecież nie robi tego ze złej woli.

Ale ja czułam się coraz bardziej osaczona. Zaczęłam unikać wspólnych posiłków, zamykałam się w naszej sypialni pod pretekstem pracy zdalnej. Czasem płakałam po nocach, bo nie wiedziałam już, kim jestem. Czy jestem jeszcze żoną? Czy tylko lokatorką w domu pani Haliny?

Pewnego wieczoru usłyszałam przez drzwi rozmowę teściowej z Markiem:
— Musisz jej powiedzieć, żeby nie przestawiała moich rzeczy w kuchni! To mój dom i moje zasady!
— Dobrze, mamo — odpowiedział cicho Marek.

Wtedy coś we mnie pękło. Wyszłam do nich i powiedziałam:
— Może powinniśmy się wyprowadzić? Może wtedy wszystkim będzie łatwiej?

Pani Halina spojrzała na mnie z oburzeniem:
— A gdzie pójdziecie? Przecież nie stać was na własne mieszkanie! Poza tym Marek zawsze mówił, że chce być blisko rodziny.

Marek spuścił wzrok. Nie odezwał się ani słowem.

Od tamtej pory atmosfera zrobiła się jeszcze gęstsza. Teściowa zaczęła mnie ignorować albo rzucała kąśliwe uwagi przy każdej okazji:
— Kiedyś dom był czysty i spokojny…
— Nie każdy nadaje się do prowadzenia domu…

Czułam się coraz bardziej samotna. Moje przyjaciółki mówiły:
— Anka, musisz postawić granice! Powiedz Markowi jasno, że tak dalej być nie może!
Ale jak miałam to zrobić? Marek był mistrzem unikania konfliktów. Każda próba rozmowy kończyła się jego milczeniem lub ucieczką do pracy.

Pewnej niedzieli podczas obiadu pani Halina zaczęła narzekać na moje gotowanie:
— Znowu ten makaron rozgotowany… Kiedyś to się jadło inaczej!
Nie wytrzymałam:
— Jeśli tak bardzo pani przeszkadza moje gotowanie, proszę sama przygotować posiłki dla siebie i Marka.

Zapadła cisza. Marek spojrzał na mnie z wyrzutem:
— Po co robisz awanturę?

Wybiegłam z kuchni i zamknęłam się w łazience. Płakałam długo. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o rozwodzie.

Następnego dnia spakowałam kilka rzeczy i pojechałam do rodziców. Mama przyjęła mnie bez słowa wyrzutu. Siedziałyśmy razem przy herbacie i płakałyśmy obie.
— Aniu, musisz walczyć o siebie — powiedziała cicho mama.

Marek zadzwonił dopiero wieczorem:
— Kiedy wrócisz?
— Nie wiem — odpowiedziałam szczerze. — Potrzebuję czasu.

Przez kolejne dni pisał krótkie wiadomości: „Tęsknię”, „Mama pyta, kiedy wrócisz”, „Może porozmawiamy?”. Ale żadnej refleksji nad tym, co się stało.

Po tygodniu wróciłam tylko po swoje rzeczy. Pani Halina nawet nie wyszła z pokoju. Marek stał w przedpokoju i patrzył na mnie bezradnie.
— Aniu…
— Marek, musisz dorosnąć — powiedziałam tylko.

Teraz mieszkam sama w małym wynajętym mieszkaniu na Pradze. Czasem jest mi smutno i czuję się winna — czy naprawdę zrobiłam wszystko, żeby uratować nasze małżeństwo? A może powinnam była walczyć bardziej?

Ale kiedy patrzę w lustro, widzę kobietę, która w końcu postawiła siebie na pierwszym miejscu. I pytam siebie: ile jeszcze kobiet żyje cudzym życiem tylko dlatego, że boją się powiedzieć „dość”? Czy naprawdę warto poświęcać siebie dla świętego spokoju?